Boliwia: Tupiza – początki w nowym domu

W Tupizie jesteśmy już ponad tydzień. Powoli się aklimatyzujemy, przyzwyczajamy do nowej rzeczywistości, poznajemy dzieci a one poznają nas. Ciężko uwierzyć, że to już tyle dni. Czas tak szybko ucieka.

Pierwszy tydzień po przylocie do Boliwii spędziłyśmy w Cochabambie, w domu u sióstr Służebniczek Dębickich. To właśnie one prowadzą sierociniec w Tupizie. Atmosfera jaka panuje w domu na Pacacie (dzielnica Cochabamby) jest nie do opisania. Czułyśmy się tam tak dobrze, że przy pożegnaniu nie obyło się bez łez. Mieszkają tam troskliwe, gościnne i pracowite siostry. Były dla nas jak mamy, ciocie, babcie – jak rodzina. Jednak nasza misja ma być w Tupizie i to tam zostałyśmy powołane. Była więc najwyższa pora żeby wyruszyć w podróż do nowego domu.

Podróż do Tupizy

Autokarem jechałyśmy 16 godzin. Przez wysokie góry, małe wioski i większe miasteczka. Po drodze kilka razy się zatrzymywaliśmy aby mobilni sklepikarze, którzy już czekali w konkretnych punktach, mogli sprzedać to co akurat mieli przygotowane. Były więc kanapki, sałatka owocowa w kubeczku, kolorowe napoje w foliowych woreczkach, galaretka z bitą śmietaną a także kurczak z ryżem i sałatą. Aby klient za bardzo się nie wysilał i przypadkiem nie musiał wstawać, i wysiadać z autobusu, jedzenie było podawane przez okna. Bardzo praktycznie. Praktyczne było też zaklejanie nieszczelnych okien szeroka taśmą, ponieważ w nocy zrobiło się bardzo zimno a szyby jakoś nie chciały się domknąć. Czapka, rękawiczki, śpiwór i kocyk – niezbędne wyposażenie naszych plecaków.

Gdyby nie Aneta, z pewnością przegapiłabym przystanek w Tupizie. Fotele w autokarze były zbyt wygodne więc spałam jak suseł. Pierwsze co zobaczyłam przez okno to małe domki i czerwone skaliste góry. Jechałyśmy razem z siostrą Ingrid, która pracuje w Tupizie, i która specjalnie po nas przyjechała do Cochabamby. Siostry nie chciały żebyśmy same jechały w taką długą podróż. Pisałam już, że są troskliwe, prawda? Zapakowane w taksówkę zmierzałyśmy w stronę domu dziecka. Niepewność, ekscytacja, może trochę strach. Przez głowę przebiegało milion myśli. Zobaczymy dom, o którym tyle słyszałyśmy. Poznamy dzieci, które widziałyśmy na zdjęciach. Będziemy mieszkać w pokoju, w którym przed nami mieszkało tak wiele wolontariuszek z SWMu. Jak to będzie?

Pierwszy dzień w nowym domu

Dzieci już na nas czekały. Eleganckie, w mundurkach, wyszykowane do szkoły. Pierwszy, z kwiatkiem w ręku, podbiegł do mnie Davis. Od razu się przywitał i przytulił. Jakie on ma ogromne i błyszczące oczy! A rzęsy tak długie, że mógłby ich używać jako wachlarza. Na przywitanie, dzieci i starsze dziewczyny zaśpiewały nam piosenkę a później słyszałam już tylko słowo: „Señorita!” i ogrom małych rączek, które przytulały, dotykały, głaskały i ciągnęły. Byłyśmy oszołomione! One są bardzo śmiałe i takie bezpośrednie. Nie czują dystansu do nowych, obcych przecież ludzi. W sumie nie ma się co dziwić. Od tylu lat co roku przyjeżdżają nowe wolontariuszki więc zdążyły się do tego przyzwyczaić.

Po śniadaniu miałyśmy chwilę żeby się przebrać, umyć i odpocząć. Udało nam się zasnąć i zregenerować siły na popołudnie z maluchami. Ustaliłyśmy też z siostrami, że przez pierwsze kilka dni nie będziemy miały jeszcze żadnych obowiązków. To czas dla nas żeby się rozpakować, oswoić z nowym miejscem, klimatem, zobaczyć jak funkcjonuje dom i poznać jego mieszkańców.

Ciekawość dziecka nie zna granic. Przyjechały nowe Panie więc trzeba zobaczyć jakie są i porównać do tych poprzednich. Byłyśmy dla nich dużą atrakcją. Zaraz po obiedzie czekały na nas pod drzwiami z milionem pytań i chęcią poznania nas bardzo szczegółowo: Jakiego koloru są twoje włosy? Czy one są białe? Jakie masz ładne oczy, takie jasne. Ile masz lat? Ale Pani jest chuda. Skąd przyjechałaś? Gdzie jest Señorita Ola? Znasz Señoritę Magdę? Jaka Pani wysoka (to oczywiście do Anetki, nie do mnie ;)). Ilu masz braci? Jakie masz małe uszy!

Przed zadaniem kolejnego pytania nawet nie zdążyłam odpowiedzieć na poprzednie. Trudno się było w tym wszystkim odnaleźć. Poziom mojego hiszpańskiego pozostawiał wiele do życzenia przy zderzeniu z żywym językiem, z językiem dzieci.

Jedynym sposobem aby jakoś uspokoić myśli była modlitwa i msza. Wieczorem razem z siostrą Ingrid poszłyśmy do miejscowego kościoła. Chciałam podziękować za to, że bezpiecznie dojechałyśmy na miejsce i poprosić o wszelkie dary potrzebne do pracy przez ten rok. Atmosfera kościoła zawsze działa na mnie kojąco. Można się wyciszyć, wszystko przemyśleć, czasem nawet dostać odpowiedzi na dręczące pytania i człowiek wychodzi z taki pokojem w sercu. Pomogło wtedy, pomaga i codziennie, bo odkąd jesteśmy w Tupizie, każdego dnia chodzimy na Mszę Świętą.

Jak tu Polsko!

Następnego dnia, zwarte i gotowe ruszyłyśmy oswajać przestrzeń. Pora się rozpakować, zajrzeć do szafek, przejrzeć materiały edukacyjne, gry, książki, zabawki. Pełno tu pamiątek po poprzednich wolontariuszkach: karteczki na tablicy korkowej, podręczniki do nauki hiszpańskiego, trochę ubrań, ciepłe skarpetki, książki w języku polskim, termofor i gadżety ze Światowych Dni Młodzieży. W kuchni suszone grzyby, barszcz czerwony, wegeta i kisiel. A na tablicy napis:

Arleta i Aneta – witamy w domu!

Po południu spędziłyśmy czas z dziećmi. Pomagałyśmy w odrabianiu lekcji, odpowiadałyśmy na pytania, poznawaliśmy się nawzajem. Niektórych znałam już ze zdjęć i opowiadań Magdy i Oli – dziewczyn, które były tutaj przed nami. Jednak miałam nieodparte wrażenie, że tych dzieci z dnia na dzień jest więcej, bo niektóre twarze widziałam po raz pierwszy.

6 sierpnia

Jedną z głównych atrakcji jaką miałyśmy okazję podziwiać były obchody Dnia Niepodległości, które w Boliwii wypadają 6 sierpnia. Najbardziej widowiskowa jest oczywiście defilada. Przygotowania zaczynają się już kilka tygodni wcześniej i jest to jeden z głównych tematów wszystkich rozmów. Orkiestry ćwiczą piosenki, tancerze układy a szkoły wybierają swoich reprezentantów. Niektóre dzieci z naszego domu też miały wziąć w niej udział, więc kiedy nadszedł dzień defilady wszyscy byli bardzo podekscytowani. Ubrani w odświętne stroje, czyści i pachnący, ruszyliśmy na główny plac w Tupizie. Masa ludzi, która zebrała się po dwóch stronach ulicy, już podziwiała kolejne zespoły. Spiker donośnym głosem i z wielkim zaangażowaniem przedstawiał każdą grupę. Z niecierpliwością wypatrywaliśmy znajomych twarzy. Nie przypuszczałam, że to będzie takie ekscytujące! Chociaż jeszcze dobrze nie znam tych dzieci to czułam dumę i radość. Teraz jestem w stanie zrozumieć matki, które, niezbyt delikatnie, przepychały się z telefonami w ręku, aby móc zrobić zdjęcie swoim pociechom. Defilada była w sobotę i trwała kilka godzin. W niedzielę odbyła się kolejny raz a poniedziałek był dniem wolnym od pracy i szkoły. Trzy dni świętowania. Skąd my to znamy :)

Początki w nowym miejscu zazwyczaj są trudne. To jest inna rzeczywistość niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Rzeczywistość Ameryki Południowej, Boliwii, małego miasteczka wysoko w górach. Musimy poznać nasze obowiązki, imiona dzieci, ich charaktery, wyznaczyć granice, jakoś wpasować się w ich rytm, wejść do rodziny. Mamy spędzić razem cały rok. Dzielić smutki i radości. Przyjęli nas tak serdecznie, że nie mam wątpliwości, że to będzie dobry czas.

Ściskam gorąco,

Arleta