Boliwia: Wysoko w Andach żyje się inaczej
Jesteśmy już od kilku dni w Tupizie, czyli docelowym miejscu naszej misji, miasteczku na południu Boliwii, położonym wysoko w górach. Jesteśmy tak blisko nieba, że w ciągu dnia okulary przeciwsłoneczne nie wystarczają, a nocą gwiazdy wydają się być na wyciągnięcie ręki. Aby tutaj dotrzeć, przemierzyłyśmy kilkaset kilometrów przez Andy, docierając nawet na 4500 m n. p. m. Co tam spotkałyśmy? Suchą ziemię, wiatr, oślepiające słońce i Indian z plemienia Quechua.
W każdej Indiańskiej twarzy można znaleźć jednocześnie głębokie zamyślenie, spokój i surowość. Surowy jest przede wszystkim klimat, nikogo nie oszczędza. Temperatura spada poniżej zera, ziemia nie nadaje się do uprawy, do najbliższego miasta kilkaset kilometrów. Brak bieżącej wody i ogrzewania. Tam też żyją ludzie.
Żyją w glinianych chatkach o blaszanych dachach obłożonymi kamieniami, żeby podmuch wiatru go nie zdmuchnął. Domy są malutkie, żeby zachować ciepło. Widok był szokujący szczególnie dlatego, że nie mijałyśmy jednej czy dwóch takich osad, ale wszystkie wioski wyglądały właśnie tak.
Później poznałyśmy ich mieszkańców. Dzieci siedzące przy drodze w brudnych ubrankach i z przymarzniętymi noskami proszące o pieniądze i coś do jedzenia. Mogłyśmy się przekonać, że są takie dzieci na świecie, które na widok cukierków uśmiechają się bardziej niż inne. Poczułam kolejny raz już w życiu, że niczym sobie nie zasłużyłam na to, że pochodzę z bogatego kraju (jakim jest Polska w skali świata), dużego miasta i wykształconej rodziny. Wzruszyłam się trochę, kiedy jeden z chłopców poprosił o więcej dla swojego brata.
W takich momentach zastanawiam się jak wygląda życie tych ludzi, jakie mają perspektywy, czy może żyją po prostu z dnia na dzień, na ile mają świadomość, że może być inaczej. Ich dni są podobne do siebie jak dwie krople wody. Idą wypasać owce albo lamy. Później wracają, żeby przygotować jakiś posiłek. Kładą się spać, wstają ze świtem. Wielu z nich, ubranych w kolorowe i ciepłe ponczo, siedziało przed domem ze wzrokiem zawieszonym w przestrzeni.
I była jeszcze para staruszków, Indian, która na długo zapadnie mi w pamięci. Podobno przesiaduje całymi dniami w jednym punkcie drogi czekając na to, aż zatrzyma się jakiś samochód. Bardzo rzadko mija ich jakikolwiek na tej trasie, ale oni wytrwale czekają. I tak nie mają dokąd pójść. Najbardziej cieszą się, gdy dostaną liście koki, które żują bez przerwy. Niestety nie mogłyśmy z nimi porozmawiać, bo mówili tylko w języku quechua. Niektórzy już 600 lat skutecznie stawiają opór kolonizacji hiszpańskiej :)
Bardzo się cieszę, że nie poprzestałyśmy na obserwacji, ale doszło do spotkania. Do spotkania ludzi, którzy pochodzą z dwóch zupełnie różnych światów. Mimo, że było we mnie mnóstwo współczucia, oni wydawali się go nie potrzebować, byli uśmiechnięci, jakby pogodzeni z losem, spokojni.
Taki obraz życia na boliwijskich wioskach zapisał się w mojej pamięci. Wysoko w Andach naprawdę żyje się inaczej.
Magda