„Idźcie i głoście…” – rozesłanie wolontariuszy wyjeżdżających na misje

Co roku jest takich kilka takich majowych dni w Krakowie, kiedy studenci hucznie świętują Juwenalia. A w czasie tych kilku majowych dni są trzy takie, kiedy na Tynieckiej 39 zbiera się grupa młodzieży: uczącej się, studiującej, pracującej, ale przede wszystkim pragnącej dawać siebie innym. Nie jest to zwykły zjazd SWMu, jaki odbywa się co miesiąc. To spotkanie z rozesłaniem – z błogosławieństwem dla tych, którzy tym razem dali wyraz swojej miłości oraz odwagi i postanowili pojechać na misje.

Co prawda tego roku nie było wielkiej sceny na Łosiówce, nie było koncertów, tłumów młodzieży salezjańskiej i całego corocznego gwaru. Niemniej jednak radosna, rodzinna atmosfera zjazdu miesięcznego trwała. W piątkowy wieczór odbyła się projekcja filmu o Asii Bibi, a niemal całą sobotę – rozpoczętą oczywiście wspólną Eucharystią – spędziliśmy na warsztatach prowadzonych przez trenerów z Wyższej Szkoły Europejskiej. W swobodnym klimacie można było zdobyć nieco wiedzy o pisaniu projektów, wystąpieniach publicznych, motywacji lub komunikacji. Za to wieczór należał już do Boga i do wyjeżdżających wolontariuszy. Wspólne czuwanie przed Najświętszym Sakramentem zwieńczyły ich świadectwa. Różne, tak jak różni są powołani – droga jednych wiła się od lat, innych kilka miesięcy, jeszcze inni kontynuowali swoją przygodę z misją. Jednak jedno zdanie przewijało się niemal w każdej wypowiedzi. „Nie sądziłem, że kiedykolwiek stanę na tym miejscu…”

Zdecydowanie najważniejszym momentem całego spotkania była niedzielna Msza Święta, której przewodniczył ksiądz Adam Paszek, wikariusz Inspektorii Krakowskiej. W homilii ciągle podkreślał, że mamy nieść miłość – a tego dokonuje się poprzez krzyż. Wręczenie krzyży misyjnych przywiezionych specjalnie z Turynu było wzruszającą chwilą. Błogosławieństwo misyjne otrzymali misjonarze wyjeżdżający do Peru, Boliwii, Tanzanii, Nigerii, Sudanu Południowego i Burundi. Jak powiedział na koniec ks. Adam Parszywka – w wielu oczach zakręciły się łzy: u rodziców z troski, u wyjeżdżających ze szczęścia, u innych wolontariuszy z radości, a może i trochę z zazdrości. Zresztą on sam ze wzruszeniem i z dumą patrzył na „swoich” wolontariuszy.

A choć każdego z nich czeka jeszcze niejedna chwila pracy bez wytchnienia i niejedna chwila niepewności: w końcu wszyscy pojadą i będą służyć najlepiej, jak potrafią. Bo przecież tego w głębi serca pragną.