Na pozór szczęśliwe…
Czasem się zdarza, że rodzice chcą wziąć swoje dzieci do siebie, do domu – na chwilę albo na cały okres wakacji. Tak było w przypadku 9-letniej Esther, 11-letniej Brendy i 7-letniego Fabricia. Przyszli do Domu Dziecka, bo mężczyzna z którym jest teraz ich mama, nie chciał się nimi opiekować. Ona jednak ostatnio wzięła ich na kilka dni do domu przy okazji Nowego Roku i sylwestra. Dzieci wróciły szczęśliwe.
Na pozór każde z naszych dzieci wydaje się szczęśliwe, jakby fakt, że są porzucone, czy nie mają rodziców, nie był dla nich bolesny. Ale tylko pozornie. W środku są tak bardzo poranione i co drugie ich zachowanie wskazuje na to, co ukryte głębiej i idealnie odzwierciedla sytuacje, które dzieci czy dane dziecko miały w domu…
Nastał wieczór, a ja udałam się do pokoju najmłodszych dziewczynek, poprzebierałam je w piżamki, położyłam do łóżek. Widzę, że Esther leży już w łóżku zawinięta w kłębek… Podchodzę, patrzę – a ona płacze… Położyłam się obok niej na łóżku i mocno ją przytuliłam, pytając co się stało. „Tęsknię za mamą” – usłyszałam. Zaczęła płakała jeszcze mocniej. Długo rozmawiałyśmy. W pewnym momencie Esther zapłakanym głosem ledwie wydusiła z siebie: „To moja wina, to moja wina, że ja i Brenda i Fabricio nie możemy być z naszą mamą, to moja wina” i płakała coraz bardziej… Zaczęłam powoli jej tłumaczyć, że ona nie jest niczemu winna… Kolejne długie minuty rozmów… Uspokoiła się troszkę… i jeszcze mocniej się przytulała. W pewnym momencie usłyszałam: „Senorita, a Brenda płacze? Niech senorita do niej zobaczy”. Brenda faktycznie tylko udawała, że śpi… I kolejne długie rozmowy z Brendą… Potem zaproponowałam, że mogą dziś razem spać, przytulone obie – ja obok łóżka. I kolejne rozmowy… Potem już zaczęły się uśmiechać powoli i nawet śmiać z moich nieudolnych prób rozweselenia ;)
Na co dzień po naszych dzieciach nie widać, jak bardzo są skrzywdzone. Gdyby ktoś tak przyszedł i popatrzył, czy kilka dni z nimi pobył, pomyślałby: „jakie radosne i szczęśliwe są te dzieci”. Są radosne, ale tak bardzo brak im miłości rodziców. A my staramy się dać jej jak najwięcej, choć w jakimś stopniu dać to, czego nie mogą dać im ich rodzice, ale to przecież taka namiastka… Nie możemy skupić całej swojej uwagi na jednym czy trójce dzieci – mamy ich 37 i każdemu trzeba poświęcić trochę czasu. Wczoraj aż mi się serce rozrywało, jak rozmawiałam z dziewczynkami i widziałam, jak bardzo kochają swoją mamę i jak tęsknią… Jestem pewna, że i ona ich kocha. Ale społeczeństwo tu jest pogubione, kobiety ciągle mają innych partnerów. Rodzicielstwo tak dalece odbiega od tego, co powinno być normą, brakuje odpowiedzialności za tych, którym dało się życie. Kobiety prawie nie mają prawa głosu, tak jak w przypadku tej trójki rodzeństwa. Nie ma za dużego znaczenia miłość matki, skoro jej partner nie chce dzieci na stałe – bo w końcu to nie jego dzieci!
Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, jaka to odpowiedzialność urodzić dziecko i sprawić, by czuło się kochane…jakie to szczęście żyć w naszym społeczeństwie polskim, gdzie takie sytuacje nie są aż tak powszechne i przyzwolone, jak tu, w Boliwii. Ale każdy może przyłożyć rękę do zmian :) Dając miłość rodzicom, swoim dzieciom, wychowując… To wielkie kroki do wielkich zmian :)
Asia Urbańska
Tupiza, Boliwia