San Juan de Morona I

Kolejna wyprawa… Tym razem rzeczywiście daleko mnie zarzuciło. Towarzyszyłam w podróży dwom siostrom zakonnym z Indii, które pracują w miejscowości San Juan de Morona, prowadząc tam internat dla chłopaków. Żeby tędy dotrzeć łódką z San Lorenzo podróżowaliśmy 3 dni. Płynęliśmy na północ, tak więc zbliżyliśmy się o 1 stopień do równika i prawie dotarliśmy do granicy z Ekwadorem. Dużo wrażeń. Poniżej  – opis mojej podróży.

Dzień I

Pobudka o 5:00, śniadanie i wyruszamy: 2 siostry zakonne Ignacia i Deepa, motorniczy łódki – pan Tito i ja. Pan Tito to, powiedziałbym, stary wilk morski (chociaż nie jest stary i nigdy nie widział morza:). Doskonale zna rzeki, wsie i miasteczka rozsiane na ich brzegach. Ma wieloletnie doświadczenie w podróżowaniu z księżmi do tych wspólnot. Siostry: Ignacia na oko ma ok. 40 lat (później okazało się, że ma ponad 50). Pierwsze wrażenie: trochę zamknięta, małomówna (być może ze względu na trudności w opanowaniu języka hiszpańskiego). Ma raptowne ruchy rąk i szura nogami. Długie włosy spina w kok, ma trochę załzawione oczy. Na czole, w miejscu, gdzie tradycyjne Hinduski mają „kropeczkę” (która nazywa się tiká), ma wytatuowany mały krzyżyk. Opowiada mi o Indii, ja jej o Polsce i Litwie. Kiedy mówi o papieżu, używa sformułowania Santa Papa (zamiast Santo Papa), co oznacza tyle co „Święty ziemniak” O_o. Zmieniona jedna litera, a tyle emocji z mojej strony za każdym razem, kiedy to powtarzała! Wybiera się w podróż w butach gumowych i w wyjściowej białej bluzce z jednakowoż wyjściowej czarnej spódnicy (może dlatego, że jest niedziela? Nie wiem.)

Deepa. Niewysoka, szczuplutka, ma krótkie włosy związane w kucyk, trochę wyłupiaste oczy. Wygląda na dziewczynkę ze względu na dziecinną twarzyczkę i charakterystyczny głos. Okazało się, że ma ponad 40 lat… Byłam w szoku. Do teraz jestem. Pracowita, energiczna, zawsze pogodna. Osoba „do rany przyłóż”, „swoja” od pierwszej chwili.

Rozmawiamy z s. Ignacią, już nie wygląda na taką zamkniętą. Pyta o moją rodzinę, wolontariat, pracę na misji, ja dopytuję się o tradycje hinduskie. Mówi, że do dziś dnia chrześcijanie w Indii cierpią różne formy prześladowania. Z jej książki wypada zdjęcie, na którym są obie z s. Deepą i z księdzem Diego – salezjaninem. Są w swoich tradycyjnych białych sari, uśmiechnięte, zdjęcie jest z roku 2012. Widzę tę różnicę, że obecnie są wyraźnie wyszczuplałe.

Mimo upału wszystkie mamy długie spodnie, buty gumowe, siostry też mają bluzki z długim rękawem. To przez szybkość, z którą płynie łódka. Wieje silny wiatr i naprawdę ziębi, gorzej, gdy pada deszcz. A też przez natrętne muszki, które ponoć mają nas zaatakować już na pierwszym postoju.

Po pogawędce zakładam kaptur od górskiej kurtki (!) i chcę się zdrzemnąć. Siostry zakładają na głowy chusty. Deepa – bawełniany, biały w niebieskie groszki, Ignacia – wzorzysty, w pastelowych kolorach, 100 % jedwabiu.

Przed południem zatrzymaliśmy się na małej plaży na zakręcie rzeki, by zjeść obiad. Upiększeniem tego miejsca jest wyrzucone na brzeg suche drzewo – duże, z korzeniami i konarami. Kurczak z ryżem i ogórkiem na liściu zamiast talerza, pycha. Popijamy Inca Kolą (tak, istnieje coś takiego, nie ma ani smaku ani koloru Coca Coli, a mimo to jest dobra!). Ruszamy, teraz każdy rokłada się bardziej wygodnie. Zaczęłam czytać książkę Hiszpana José Arnalota „Lo que los Achuares me han enseñado” („To, czego nauczyli mnie Achuarowie”). W latach 73-75, będąc w seminarium salezjańskim, wyruszył do wioseczki Wichim (w dżungli amazońskiej), w której pracował ksiądz salezjanin z Włoch Luis Bolla. Młody José spędził dwa lata, pomagając współbratowi; mieszkał w warunkach, w jakich mieszkali indianie z plemienia Achuar. Książka jest opublikowanym dziennikiem misjonarza. Opisuje m.in. trudności, z jakimi się zmagał w trakcie opanowywania trudnego języka indian, pracy w szkole i ogólnie aklimatyzacji, ale przede wszystkim przybliża nam świat tradycji, wierzeń i życia codziennego Achuarów z wieloma barwnymi opisami. Ostatecznie traktuje o wielkiej przyjaźni ludzi na pierwszy rzut oka jakże odmiennych, też o odkrywaniu swego powołania. Jestem w trakcie czytania, czym jeszcze zadziwi mnie ta książka? Odkryłam tam takie oto zdanie (postaram się przetłumaczyć dokładnie): „To, co rzeczywiście jest patentem, to to, że szczęście, prawdziwe szczęście, jest monopolem [ludzi] prostych.” Bingo! Mój jednomyślca.

Przed godz. 17 jesteśmy w Puerto Alegría (Port – Radość). Tu będziemy nocować. Na brzegu trzech meżczyzn rozładowuje łódkę z beczkami z benzyną. Najpierw muszą je wyrzucić do wody, potem dwóch wchodzi do rzeki i wpychają beczkę na strome drewniane schody. Pchają ją od dołu, a jeden z góry ciągnie za linę, przerzuconą przez beczkę. Mężczyźni napinają mięśnie, żyły nabrzmiewają na rękach, są cali mokrzy od potu. A beczka prawie że nie rusza się z miejsca. Jeden z nich jest zdezanimowany. Ciągle powtarza „No se puede” (Nie można, nie da się [tego zrobić]). Inni dwaj jakby go nie słyszeli. Próbują z 20 różnych manewrów. W końcu znajdują ten odpowiedni i zaczynają wtaczać kolejne beczki. Bez krzyków, bez przeklinań.Spokojnie, powoli i do celu.

Zanosimy rzeczy do hoteliku naprzeciwko, mycie się i idziemy, by coś zjeść. Mała restauracyjka, jedzenie naprawdę dobre. Mój śmiech wywołuje kubek inki, po którym chodzą mrówki. Pani go niosła tak majestetycznie przez całą salę i z tymi mrówkami postawiła go przede mną z uśmiechem na twarzy. Podszedł do nas pewien mężczyzna trochę nietrzeźwy, pytał, skąd przybywamy, opowiadał o swoim życiu, z 10 razy się przedstawił. Mówi: „Wiecie co, a kuzynka mojej żony też jest tą, no tą…hm, przepraszam, siostrą”– wykrztusza w końcu. Omal nie parsknęłam śmiechem. Chce zapłacić za naszą kolację, ale siostry kategorycznie odmawiają. Wracamy, odmawiamy różaniec na ławce przed pokojami. India i Litwa na jednej ławce modlące się po hiszpańsku, uf, abstrakcja. Przed snem długo rozmawiamy z s. Deepą, opowiada o swojej pracy w San Juan, już zarysowuje się moje pierwsze wyobrażenie o tym miejscu. Trochę czytam z latarką i spać.

peru_sanlorenzo_azieniewicz_2014-07-22_I_1

Dzień II

5:00, jeszcze jest ciemno, a już pieją koguty, włącza się muzyka puszczana przez głośnik na całe miasteczko. W niektórych wioskach muzyka gra już od 4 nad ranem.Chociaż tak wcześnie nikt nie wybiera się ani do pracy, ani do szkoły – taki jest zwyczaj. W niektórych plemionach indiańskich wstaje się bardzo wcześnie, właściwie w środku nocy, czasem już o 2. Pytanie po co?? Otóż, by porozmawiać, zaplanować dzień przy piciu guajusy i masato.  O czym się mówi? O czekających pracach, o bieżących problemach, upomina się dzieci, rozwiązuje się problemy egzystencjalne… O tej porze też odbywają się zaręczyny, knuje się spisek, by kogoś zabić (nikt się nie przesłyszał). Nie ma tradycji zasiadania przy stole, ale potrzeba przebywania we wspólnocie, dzielenia się swoimi planami, szukania bądź udzielania rady jest mocno zakorzenione, jest absolutną koniecznością. Wyruszamy o 6. Świta. Spotykamy inne mniejsze łódki. Ich pasażerowie wpatrują się w nas, ale żadna emocja nie występuje na ich twarzach. Dopiero gdy szeroko się uśmiecham i macham do nich – też się rozpromieniają i machają w odpowiedzi. Płyniemy już rzeką Morona, która jest dużym dopływaem Marañonu. Woda tu nie jest tak głęboka i nurt jest spokojniejszy (fale i wiry Marañonu napawają mnie strachem), woda czystsza. Rozglądam się z łódki, w oddali pośrodku rzeki widzę niebieską błyszczącą plamę, tuż nad wodą. Zbliżamy się – to jest motyl – duży, prawie wielkości dłoni. Od spodu skrzydła ma czarne, a z zewnątrz rażąco niebieskie, z połyskiem. Przepiękny kolor! Takie śliczności ostatnio oglądałam z 2 lata temu w Wiedniu w Muzeum Przyrodniczym (polecam każdemu) –  taki sam motyl pod szkłem, martwy, przypięty szpilką. Tutaj – pełny życia, w swoim naturalnym środowisku. Na brzegach, na wystających korzeniach drzew i powalonych pniach wygrzewają się na słońcu czarne tarikaje – rzeczne żółwie. Spotykamy też wysmukły snieżnobiały szkic, jak z japońskiego obrazka. To czapla znieruchomiała w wodzie w skupieniu czeka na swoją zdobycz. Widzimy dużo ptaków, jedne podobne do sikorek, z jaskrawo żółtymi brzuszkami, inne – coś w stylu zimorodka, ale większe i z pomarańczowymi piórami, co chwilę tu i ówdzie śmigają jaskółki, które mieszkają w otworach wydłubanych w piaszczystych stromych brzegach rzeki.

Po jakimś czasie zaczyna padać. Nieprzyjemnie się podróżuje z deszczem. Siedziałyśmy przykryte folią jak kury pod piecem, czytałam. Płynęliśmy pod prąd i z dużym obładowaniem (siostry robiły porządne zakupy), więc nie mogliśmy się rozpędzić na całego. Zaczął zapadać zmierzch, a naszego portu nadal nie było widać. Przez to, że niebo zaciągnęło się chmurami, w mig się zrobiło ciemno, nie było ani gwiazd ani księżyca. Płyniemy przez środek rzeki, by nie zasiąść na mieliźnie, brzegi z bujnej zieleni przekształciły się w czarne pasy po obu stronach, coraz trudniej wypatrzyć szlak. Włączam latarkę, byśmy byli z daleka widoczni dla innych podróżujących. W końcu, kiedy robi się naprawdę ciemno i nieciekawie, w oddali widzimy światełko. Pan Tito przyśpiesza w jego kierunku. Jest to łódka, która dopiero co wypłynęła z Shinguito – naszego dzisiejszego celu. Nareszcie dotarliśmy! Jest noc, brzeg jest stromy i taką ilością grząskiego błota, że decydujemy nocować na łódce. Jemy kolację i przygotowujemy nasze posłania: pan Tito – dwie deski, s. Ignacia – środkowe siedzenie z miękką skórzaną „poduszką”, my z s. Deepą – drewnianą podłogę łódki. Ciemność, słychać cykanie świerszczy, cykad, pisk ważek. Pokrzykuje jakiś ptak, ryby co chwilę pluszczą się tuż przy łódce. Po chwili rozmowy wszyscy zasypiają. Usiłowałam poczytać, ale latarka przyciągała tyle muszek, że dałam spokój, też idę spać.

Dzień III

Wyruszamy o 5, nad rzeką o tej porze jest naprawdę zimno, na dodatek atakują komary. Po wschodzie słońca mam wrażenie wszystko ożywa, my też :) . Znów spotykamy żółwie, w grupkach po 4-5 na jednym korzeniu. W rzece jest mnóstwo pni, całych drzew, w niektórych miejscach spiętrzają się wyrzucane z prądem i tworzą niebezpieczne tamy. Jemy śniadanie na plaży i ruszamy dalej. Brzegi robią się coraz bardziej strome, dzika roślinność tworzy wysokie zielone ściany po prawej i po lewej stronach. Wreszcie docieramy do San Juan. Łódka zatrzymuje się, gorąco przyplaszcza do ziemi. Wilgoć czuje się każdą komórką skóry, muszki rzeczywiście atakują. W porównaniu z San Lorenzo jesteśmy o 2000 metrów wyżej nad poziomem morza. Da się to odczuć zaraz po wejściu na brzeg. Brakuje powietrza, trochę mdli. Ale to kwestia pierwszych 1-2 godzin. Zdolności adaptacyjne naszego organizmu są zadziwiające. Z plecakami, walizkami idziemy jeszcze z 500 m pod górkę, by dotrzeć do domu sióstr. Dom sióstr: 100% dżunglowy, w stylu indiańskim, z materiałów – drewno i liście palmowe na dach. Forma owalna, pośrodku jest kuchnia i jadalnia, w obu końcach pokoje sióstr i magazyn. Domek wznosi się ok. pół metra nad ziemią, pewnie, by w trakcie dużej ulewy woda nie wchodziła do środka. Pod podłogą zatem mieszkają w najlepsze kury, a w domu królują dwa koty, puszyste, z ogonami jak wiewiórki. Przy domu siostry zasadziły mały ogród. Mają własną jukę, banany, cytrusy, papaję, ananasy.

Na obiedzie są obecni: ksiądz salezjanin Diego Clavijo z Ekwadoru, siostry Ignacia i Deepa, świecka wolontariuszka peruwiańska Rosa (przyjechała tu na rok), Lorena – dziewczyna z San Lorenzo, która pomagała Rosie podczas nieobecności sióstr (ostatni miesiąc spędziły w Limie, załatwiając sprawy wizowe), pan Tito i ja. Co jemy? Pyszną zupę, ryż z kurą, trochę warzyw, na deser papaja z własnego ogródka. Później idę w dół 82 stopnie po stromym zboczu, by się umyć w strumyczku i wyprać niektóre rzeczy. Rosa i Lorena też tam są, mają 3 michy prania. Ubikacja jest z 20 m za domem. Wody w domu nie ma, chłopaki z internatu codziennie przynoszą wodę z tegoż strumyczka (82 stopnie pod górę z wiadrami). Dom wygląda na zadbany i funkcjonalny, rzucając wzrokiem wokoło, przychodzi na myśl jedyne słowo – minimalizm.

Internat dla chłopaków (uczniów szkoły średniej) istnieje już od 20 lat; siostry objęły nad nim opiekę dopiero 3 lata temu. Mieszkają w nim 37 chłopaków z wiosek rozsianych nad rzeką Morona. Zdecydowana większośc mieszkańców internatu i całego San Juan są z plemienia Shuar i w tymże języku rozmawiają między sobą. Hiszpański też mają nieźle opanowany, jeżeli chodzi o mówienie. Z gramatyką zawsze jest gorzej. W internacie też króluje minimalizm, sypialnia chłopaków to duża sala z piętrowymi łóżkami, nie ma tam ani jednego materaca, śpią na gołych deskach, chyba że ktoś ma koc. Ale nie trzeba zaraz lamentować – w domu mają identyczne warunki. Są to wojownicy zaprawieni w walce o przetrwanie i nie zrażający się niewygodami.

Po obiedzie idziemy na spacer po miasteczku i podążamy do kaplicy. Nowa kaplica p.w. Św. Józefa została wybudowana w 2012 r. Kształt również wzoruje się na domu w stylu indian Achuar. W głównym ołtarzu – krzyż, po obu jego stronach plansze z rysunkami włoskiego artysty przedstawiające mitologię tego plemienia oraz historię chrześcijaństwa. Ksiądz Diego wyjaśnia mi pewne elementy z mitologii, która rzeczywiście jest bardzo bogata. Opanował on świetnie języki achuar i shuar – płynnie rozmawia, śpiewa, modli się, żartuje. Przez to, mam wrażenie wywołuje duże zaufanie i szacunek ze strony odbiorców.

Po kolacji idziemy do internatu, by lepiej poznać chłopaków, mamy pogawędki po hiszpańsku i wieczorną modlitwę ze śpiewami w języku, z którego nie rozumiem nic. Późnym wieczorem jeszcze gramy w gry planszowe, układamy puzzle, uczę chętnych grać w szachy. Wracamy do domu naprawdę późno. Z nastaniem nocy wewnątrz przewija się mnóstwo owadów, zwłaszcza karaluchów (niektóre są przerażająco duże). Również w sąsiedztwie spacerują szczury. S. Deepa mówi, że czasem do pokoju dostają się nietoperze wysysające krew i jeśli twoja stopa wystaje pod moskieterą, wykorzystają to. O tym też wspomina w swojej książce Arnalot. Spał bez moskietery i pewnej nocy 6 nietoperzy wyssało z niego wystarczająco krwi, by czuł się słabo przez cały następny dzień. Owe nietoperze – wampiry są plagą przede wszystkim ze względu na to, że zabijają kury, pozbawiając je krwi w ciągu jednej nocy. Po tak strasznych historiach zasypiam wsłuchana w odgłosy dżungli, które wywołują zarazem podziw jak i niepokój…

Anna Zieniewicz,

San Lorenzo, Peru