Atahualpa I
Dzień I
Wyprawa do Atahualpy: siedem godzin łódką od San Lorenzo, pięć dni spędzonych w wiosce indian plemienia awajún (czyt. auachun). Łódka przybiła do brzegu, wita nas rodzina – Señor Jacob, jego żona Melvina, w mig też przybiegły ich dzieci. Ośmioro. Musieliśmy rozładować rzeczy, więc każdy coś chwycił i poszło szybko. Najstarsi nieśli generator prądu, ekran do projektora, sprzęt dvd i in., mali – piłki, gitarę, lampę… Idziemy ścieżką w cieniu wysokich drzew, docieramy do źródełka, tu, jak mówi pani domu, będziemy się myć. Wspinamy się pod górkę i oto nasz tymczasowy dom: 7×5 metrów, dwa pokoiki oddzielone zasłonką, ściany z palików ze szczelinami pomiędzy szerokości palca, dach z liści palmowych, moje łóżko jest porządne, drewniane, szerokie, z materacem – zastanawiam się, czy aby oni nie dali mi swego łóżka z domu. Ksiądz ma prowizoryczne posłanie polowo-harcerskie: cztery patyki wbite w ziemię i między nimi rząd związanych palików. Plus stolik, taboret, ławka i nic poza tym. Układamy rzeczy, ciekawskie dzieciaki co chwilę wsadzają głowę przez firankę zasłaniającą wejście. Bardziej odważne wchodzą do środka. Mama Pani Melviny przyniosła wiaderko z masato.
Dygresja o masato: jest to typowy napój produkowany i spożywany w potężnych ilościach przez indian. Przygotowuje się go w następujący sposób: gotuje się jukę (=maniok), która ma smak i wartości odżywcze podobne do ziemniaka. Należy ją zmielić i zostawić, by fermentowała. O mieleniu – jest to zadanie zarezerwowane wyłącznie dla dziewcząt i kobiet. Otóż przeżuwają one gotowaną jukę, wypluwają do dużej misy, wiadra i zalewają wodą. Następnie czeka się na naturalną fermentację, którą ponoć przyśpiesza właśnie obecność śliny. Po krótkim czasie masato ma słodkawy smak i nie jest jeszcze mocne, natomiast po kilku dniach jest to napój zdecydowanie alkoholowy. Wracamy do naszej chatki…
Starsza Pani zanurza plastikową miseczkę w wiadrze razem ze swoją ręką, wybiera, wyciera palcem krawędź i podaje – serwuje księdzu, mi, Panowi Tito – naszemu motorniczemu. Wszyscy pijemy. Ksiądz i Pan Tito powtarzają rundkę, ja zadowalam się jedną porcją. Masato dodaje energii, gdyż zawiera dużo kalorii, gasi pragnienie i… głód. W czasie, gdy brakuje żywności, mieszkańcy wiosek jedzą jeden posiłek dziennie, natomiast śniadaniem i kolacją może być właśnie masato.
Gawędzimy, ostatni raz ksiądz tu był rok temu. Terytorium, które odwiedza ma tak dużą powierzchnię, że dociera do poszczególnych miejsc tylko raz na rok. Niepostrzeżenie chatka napełnia się dziećmi. Obserwuję je, każde wydaje się być inne. Jedni z nich – otwarci, ciekawscy, uśmiechnięci, zaczepni. Inni – trochę nieufni, trzymają dystans. Od pierwszej chwili towarzyszy mi moja mała koleżanka Llosely (czyt. Dżioseli). Ma ok. 6-7 lat, dziurawą wypłowiałą koszulkę ze Snoopy, biega na bosaka, rozpuszczone włosy z grzywką spadają na oczy, uśmiecha się szeroko, ukazując brak jedynki z lewej strony. Wychodzę na podwórko, robię zdjęcia kaczkom i indykom, Llosely zachęca, bym zrobiła też kogutowi. To niesamowite – jak bardzo uniwersalny jest język ciała. Tubylcy mają wzrok skierowany na ciebie, obserwują każdy twój gest, ruch. Patrzę na nich, uśmiecham się, nic więcej. Ich twarze się rozjaśniają, ulatniają się pierwsze bariery. Takie paradoksalnie proste.
Po krótkim odpoczynku – mycie się z wiadrem wody przy wyżej wspomnianym źródle, jemy kolację na łódce i wracamy do chatki. Pan Tito zostaje, by pilnować zostawionych rzeczy i samej łódki. Tu bedzie spał przez wszystkie noce. Moskitiery przygotowaliśmy wcześniej, są nieodłączną częścią każdego łóżka. Zasłania nie tylko, jakby się wydawało, od komarów (mosquito – hiszp. komar), ale też od muszek, karaluchów, innych owadów, czasem też szczurów. Jeśli pisałam wcześniej o owadach w San Lorenzo, tu dopiero odkrywałam bogactwo fauny dżungli…
Cisza. Dźwięczna cisza. O nie, w San Lornzo nawet podczas strajku generalnego, gdy nie kursowały motokary i nie słuchało się głośnej muzyki, nie było cicho. A tu – nie, nie jesteśmy w skafandrze, taka cisza to jest przestrzeń, w której słyszysz odgłosy natury. Rechot żab, kwilą nieznane mi ptaki, ozdywa się cały chór pasikoników, cykad, świerszczy, wszystkiego, co dzwoni, trzeszczy, skrzypi. Taka dżunglowa orkiestra.
Po zachodzie słońca – ok. 18:30 zapada ciemność. Nie ma prądu. Ciemność dopada wyjątkowo szybko, zaskakuje, nierzadko napawa strachem. Co mnie zachwyciło – rozgwieżdżone niebo. Żadne, ale to naprawdę żadne źródło światła w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie zasłania blasku gwiazd. Dlatego oglądam je w pełnej okazałości, Droga Mleczna jest prawdziwie świetlistym szlakiem, widzę Krzyż Południa, inne konstelacje, które można oglądać tylko z półkuli południowej. Tak więc trochę pisania i czytania z latarką, modlitwa i spać, jutro pobudka o 5:50.
Dzień II
Do południa – spacer po ulicach wioski z Panem Tito. Mówi, że Atahualpa liczy ok. 800 mieszkańców; zwiedzając, docieramy do centrum zdrowia, szkoły podstawowej (trwa też budowa szkoły średniej), porządnego wybetonowanego boiska, kościoła ewangelickiego, w końcu do kaplicy. Kaplica była dla mnie zaskoczeniem – piękna, wizualnie jest połączeniem arki Noego (ze względu na formę i drewniane sklepienie) i katakumbów, w których się modlili pierwsi chrześcijanie (ze względu na prostokątny „amfiteatr” w centrum). Nie było ławek, siedzieliśmy jak w teatrze greckim, a ksiądz głosił kazanie, chodząc na dole jak aktor po scenie. Budową kaplicy kierowały niegdyś tu obecne siostry zakonne ze zgromadzenia z Hiszpanii. Prowadziły też warsztaty krawieckie i podstaw opieki zdrowotnej dla mieszkańców. Z powodu braku powołań w zgromadzeniu, nie miały w późniejszym czasie osób, które mogłyby przejąć ich pracę. Sióstr już nie ma, ale jest kaplica – miejsce wspólnej modlitwy, a przede wszystkim są osoby, które otrzymały od nich zawód, pewne trwałe wartości.
Robię zdjęcia cudownej przyrodzie: palmy kokosowe, papugi, błyszcząca czysta rzeka, w oddali już widać pierwsze wzniesienia gór – przedsionków And. Spotykamy pana ze strzelbą, który właśnie upolował papugę i niesie do domu swoją zdobycz. Wracamy na łódkę, by przygotować obiad, mamy butlę z gazem, kuchenkę i prowiant. Żywność ma inny smak, bardziej wyrazisty, gdy tak jesz na świeżym powietrzu, poza tym, jak mówi ks. Józek „głód jest najlepszym sosem do wszystkiego”. Po zjedzeniu wychylasz się za burtę, zmywasz naczynia w rzece. Po południu ksiądz odprawia Mszę, po niej odwiedza rodziny, ja natomiast mam katechezę z grupką małych dzieci. Na początku opowiadam trochę o tym, kim jestem, skąd pochodzę, jak znalazłam się w Peru. Potem poznaję dzieciaki. Szybko zapamiętuję ich imiona. W drodze powrotnej natknęliśmy się na poruszenie w porcie: właśnie przybyła łódka z materiałami budowlanymi (do budowy szkoły średniej). Od brzegu do placu budowy jest ok. 1 km. Całe rodziny pracują, przenosząc cemnt, piasek, cegły. Dla wielu jest to jedna z nielicznych okazji, by coś zarobić. Pracują wszyscy – od małego do wielkiego. Dzieci przenoszą na głowie piasek w plastikowych workach, kobiety dźwiagają w koszach po kilkanaście cegieł. Ciężki chleb.
Przystajemy, natychmiast otacza nas wianuszek ciekawskich. Największą popularnością cieszy się… gitara! Każdy chce dotknąć, wydobyć dźwięk, śpiewam krótką piosenkę dla dzieciaków, radości co nie miara. Obustronnej. Wieczorem – już znany scenariusz: mycie się w strumyczku, kolacja na łódce, po zmroku zbieramy się w domu Pana Jacoba, by oglądać film, przychodzi mnóstwo widzów z całej wsi (nikt z mieszkańców nie ma telewizora).
Dzień III
1 maja – Międzynadorowy Dzień Pracy. W szkole nie ma lekcji. Rano mam katechezę ze starszą młodzieżą. Bardzo miłe towarzystwo, radośni, energiczni. Obserwując niektórych, można by powiedzieć: „czystego serca”. Jeszcze nie zakorzeniły się w ich mentalności wzorce podsuwane przez telewizję, internet, okładki czasopism. Ze mną mówią po hiszpańsku, ale miedzy sobą używają języka awajun. Mnie też nauczyli kilku słów. Zaśpiewali mi w swoim języku, ja im po polsku.
Później było trochę czasu na pranie ubrań w znanym już strumieniu, córka Pani Melviny – Luz Aide – towarzyszyła mi ze swoim małym braciszkiem. Jej starszy brat Ruben przyniósł dwa kokosy zerwane prosto z palmy. Potem zjedliśmy obiad (na deser mleko kokosowe i pyszny mięciutki miąższ w kolorze najbiejszej bieli), mieliśmy Mszę w kaplicy, po południu gramy z dzieciakami w dwa ognie, piłkę nożną. Wychodzi siedem potów, więc znów maszerujemy do źródełka, wieczorem kolejny film, modlitwa, pogadanki i spać.
Anna Zieniewicz
San Lorenzo, Peru