Przemyślenia filozoficzno-dżunglowe
Pierwszy miasiąc w San Lorenzo mamy za sobą…czy to możliwe, że tak szybko mija czas? Nie ma czegoś takiego jak „później”. Jutro do nas nie należy. Nie należy. Dlatego szczerze polecam zanurzyć sie całkowicie w chwili, w której właśnie jesteś i po prostu ją przeżyć. Najpełniej jak potrafisz. Możemy snuć plany na następny rok, rozpisać dzień po dniu, a wystarczy drobny szczegół, np. spadnie deszcz – i pokrzyżuje wszystko.
Potwierdzają się też słowa: „Jest tylko jeden sposób, by zacząć – zacząć.” (pozdrawiam serdecznie Monikę z SWMu). Czasem świadome i zdecydowane podjęcie właściwej decyzji to już połowa dobrej roboty. Ciężka praca dopiero przed Tobą, ale świadomość, że nie masz zamiaru zawracać, dodaje pewności.
Tak sobie pomyślałam, że często używam słowa „oratorium”, ale – z ręką na sercu – przed wyjazdem nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, cóż to jest. Uważam zatem, że należy się czytelnikom pewne wyjaśnienie, przybliżenie tematu. Otóż – „oratorium” wywodzi się od wyrazu „oración” czyli „mowa, przemówienie” jak również „modlitwa”. Najbardziej ogólnie – jest to miejsce spotkań z dziećmi i młodzieżą, miejsce, gdzie wspólnie spędzamy czas: pracujemy, bawimy się, uczymy się, modlimy się, rozmawiamy, odpoczywamy. Oratorium przy parafii jest wyposażone w boisko do piłki nożnej, siatkówki, koszykówki, trybuny, scenę. Są salki z piłkarzykami, stołem do ping-ponga. Również mamy do dyspozycji dość dużą salę ze stolikami, ławkami, telewizorem, odtwarzaczem płyt DVD. Tu po południu przebywają maluchy, a wieczorami spotykamy się z młodzieżą na wszelkiego rodzaju warszatatch, oglądamy filmy, w soboty natomiast organizujemy tu różne zabawy integracyjne. Całe terytorium ogrodzone płotem, trawa wykoszona, bramy na 4 strony świata. Inne oratoria – w różnych częściach dużego San Lorenzo – to: w La Unión kaplica z małym boiskiem przy niej, w Las Flores kaplica, w Monzantes dwa rzędy ławek przykryte daszkiem z liści bananów.
Dzieci przychodzą z przeróżnych środowisk. Jedne są schludne – świeży t-shirt, białe skarpetki, markowe trampki, inne – w dziurawych brudnych podkoszulkach, zasmarkane, na bosaka, mają wszy. Mój ulubieniec – Diego Roman z dwa, trzy razy przyszedł cały umorusany w sadzy – od stóp do głów. Pytałam, co robił, że tak wygląda. Mówił, że pracował. Ma ok. 5 lat. Powszechne jest, że dzieci tu pracują. Najczęściej coś sprzedając na ulicy, np. owoce, napoje. W większości przypadków nie nazwałabym tego wykorzystywaniem. Wykonują takie prace bardzo sprytnie, umiejętnie, uczą się zaradności od małego. Pomagają rodzicom i rodzeństwu. Ceny na wszystko są dosyć duże, czasem nawet większe niż w Limie, zatem każda okazja, by zarobić, jest dobra. Obiło się o moje uszy, że popularne jest np. granie w siatkówkę na pieniądze.
Zatem – jak już wywnioskowałam dla siebie – zostałyśmy wychowawcami młodzieży. Zadanie niełatwe. Jeśli na początku wystarczyła obecność, towarzyszenie, to teraz, w miarę coraz lepszego posługiwania się językiem, wymagania są większe. Jak z tej drugiej strony, tak też z naszej. Oczywiście, kwestia języka jest niezmiernie ważna, toteż dzielnie się uczymy z Anią. Nasi podopieczni często zaskakują mnie elokwencją i głębią swoich przemyśleń. Ich odpowiedzi na niektóre pytania śmiało możnaby zapisać w księdze dla potomnychJ. W ogóle ich otwartość, szukanie kontaktu bardzo mnie motywuje, nie chcę zadowolić się podstawowym słownictwem. Chcę ubrać w słowa i wyrazić wszystko, co czuję, co mam do powiedzenia. A język hiszpański jest bogaty, więc służy; a do tego, jak już wspomniałam wcześniej, jest piękny.
W San Lorenzo jest jedyna uczelnia wyższa – Instituto de Educacion Superior Pedagogico Publico reverendo Padre Cayetano Ardanza, w którym kształci się pedagogów i personel medyczny. Ostatnio ci drudzy mieli dużo roboty, gdyż w miasteczku panowała epidemia dengi. Denga – choroba zakaźna, w której podobnie jak w malarii źródłem zakażenia są komary. W bardziej łagodnej formie objawia się wysoką gorączką, ogólnym osłabieniem, brakiem apetytu, opuchlizną ciała, bólem mięśni. W gorszych przypadkach powoduje krwotoki wewnętrzne. Nie istnieje szczepionka przeciwko dendze, jedyną pomocą według tutejszej wiedzy jest paracetamol i odpoczynek. Organizm albo zwalcza chorobę, albo nie. Nasza kucharka Pani Zoila w związku z zachorowaniem na dengę spędziła kilka dni w szpitalu. Razem z Anią chodziłyśmy do niej w odwiedziny. Cóż mogę powiedzieć – budynek isnieje od dawna (kilkanaście lat), nawet dosyć pokaźny, personel medyczny obecny – część z niego strajkuje w podwórku szpitala, żądając podwyżki płac. Zrobili sobie porządny dach, by słońce ich nie przypiekało, siedzą przy stolikach, schludni, sympatyczni, rozmawiają, żartują, śmieją się, grają w gry planszowe; gdy przyszłam po raz pierwszy, myślałam, że to jakieś spotkanie towarzysko-integracyjne. Widocznie w pewnym sensie jest, nastrój mieli naprawdę dobry. O strajku informuje duży plakat z podobizną Che Guevary i jakiejś innej postaci, który praktycznie całkowicie zasłania wejście, więc trzeba do ziemi się ukłonić, żeby wejść przez bramę do szpitala. Sale pacjentów są niewielkie, po 4 łóżka w każdej, są sale dla kobiet, mężczyzn i dla dzieci. Pacjentów było dużo. Są metalowe łóżka, materace, całkowity brak pościeli, szafek na rzeczy osobiste. Pani Zoila leżała na wąskiej kozetce pod kroplówką z roztworem soli fizjologicznej. Pod głową miała zwinięty ręcznik. W niewielkim pakunku obok – rzeczy osobiste schowane w worku na śmieci. Była bardzo słaba, miała opuchniętą twarz, mówiła, że boli ją głowa.
Na szczęście, dosyć szybko wróciła do zdrowia, a zatem i do domu. Czekała na nią trzyletnia Yuritza (czyt. Dżurisa) adoptowana córeczka. Yuritza zasługuje na swoje 5 minut J. W wieku trzech lat jest całkowicie samodzielna jeśli chodzi o ubranie się, jedzenie, mówi pełnymi zdaniami, czasem nawet bardziej niż na temat, jak to małe dziecko – potrafi cię przejrzeć na wskroś. Układa puzzle, pomagała nam rozłożyć do różnych kartonów zabawki z drzewa, z plastiku, z metalu. Bardzo inteligentne dziecko. Powiedziałabym, że ma 5 lat, a nie 3. Jest przeurocza, mam nadzieję, że znajdę godne zdjęcie, na którym jest obecna i umieszczę je na blogu.
Ostatnio też odwiedziłyśmy z Anią szkołę średnią „Jesus Nazareno”. Wszyscy uczniowie w mundurkach – od trzyletnich maluchów, do maturzystów; i muszę powiedzieć – wygląda to pięknie! Taka jednolitość już przy pierwszym kontakcie – na poziomie wizualnym – wprowadza ład i porządek. Klasy są duże, do 30 osób w każdej; nikt tutaj nie wie, co to jest niż demograficzny. Mają bibliotekę, laboratoria, boisko, warsztaty: stolarstwa, elektromechaniki, krawiectwa. A do tego, proszę sobie wyobrazić, ogródek z grządkami, gdzie dzieci uczą się pielęgnować przeróżne rośliny, poczynając od ogórków, kończąc na roślinach dekoracyjnych. Tu po raz pierwszy w życiu miałam okazję zobaczyć ogromne drzewa kauczukowe, które są dziś rzadkością w tych terenach. Pan pracujący w ogrodzie wyjaśnił, że w latach 70-tych plantacje drzew kauczukowych były wyniszczone na potrzeby mundialu w Argentynie, tzn. budowaną w związku z nim infrastrukturą. Następnie odwiedziłyśmy zagrody ze zwierzętami: królikami, świnkami morskimi, które tu występują pod nazwą „qui”J, (powszechnie jadalne w Peru), prosiętami i – uwaga uwaga – krową z cielątkiem, które sobie spacerują po zielonych terenach należących do szkoły. Podstawy hodowli zwierząt również są częścią programu szkolnego.
Jeżeli chodzi o peruwiański system szkolnictwa, nauka jest podzielona na trzy etapy. Okres przedszkolny to 3-5 rok życia. Następnie 6 lat szkoły podstawowej (primaria) i kolejne 5 lat szkoły średniej (secundaria). Tym sposobem świadectwo maturalne jest odbierane w wieku 15-16 lat i młody człowiek wkracza w swoje dorosłe życie. Jedni zaczynają pracować, zakładają rodziny, inni wybierają się na studia. Jak już wspomniałam, w samym San Lorenzo nie ma dużego wyboru co do kierunku studiów. A ze względu na to, że popularnością wśród pracodawców cieszy się np. inżynieria, niektóre osoby jadą studiować do najbliższych większych miast – Yurimaguas, Tarapoto, Iquitos. Bardziej odważni wyruszają na wybrzeże Oceanu Spokojnego, gdzie ponoć są najlepsze peruwiańskie uczelnie. Lima, jak to stolica, przyciąga niby magnes. Jednak już nie pierwszy raz słyszę o osobach które przerwały studia w stolicy i wróciły ze względu np. na…zimno! Nie potrafili odnaleźć się w nowym środowisku. Pewnie nie tylko ze względu na klimat, sprawa utrzymania się jest również trudna do przebrnięcia. Szczęście ma ten, kto może mieszkać u bliższej bądź dalszej rodziny, jeżeli takową posiada w Limie. W większości przypadków student jest wymuszony równolegle ze studiami pracować dorywczo.
Obserwując dzieci, doszłyśmy z Anią do wniosku, że w wieku przedszkolnym mali Sanlorenzanie wyprzedzają w rozwoju swoich rówieśników z Polski. Szybciej zaczynają chodzić, mówić pełnymi zdaniami, są zwinni, mają świetną równowagę, w krótkim czasie przyswajają nowe umiejętności. Myślę, że sprzyja temu maksymalnie naturalne środowisko, w którym pojęcie „klosz” nie istnieje i rozwój przebiega właśnie tak jak powinien, dzięki naturalnym bodźcom. Niestety, w późniejszych etapach sytuacja wygląda nieco inaczej. Szkoła nie zawsze potrafi zapewnić integralny rozwój osobowości, a coś takiego jak edukacja rodzinna – mam wrażenie – nie występuje, bądź występuje w śladowych ilościach. Natura wywiązuje się świetnie ze swych obowiązków, natomiast ludzie sami się zaniedbują lub zaniedbują tych, za których są odpowiedzialni. Być może stąd wynika powszechnie znany stereotyp (?) latynoamerykańskiego osobnika, dla którego wszystko jest „mañana” (czyt. jutro), bez zobowiązań, trudnych decyzji. Żyje sobie tranquilo (czyt. spokojnie), nie wymagając zbyt wiele od siebie, nie wykorzystując całego swego potencjału. Jeśli swoją pracą zdołamy przekonać kogoś, że warto poznawać siebie i świat, czytać, podróżować, przekazywać swoje umiejętności innym, warto być odpowiedzialnym, mieć wartości, które są niezmienne niezależnie od sytuacji – będę uważać to za osobiste zwycięstwo.
A.Z.