Słów kilka gringi na dobry początek…
Próg domu-samochód z walizką 1 min na piechotę, Turgiele-Wilno 1 godzina samochodem, Wilno-Warszawa 9 godzin autobusem, Warszawa-Lima 14 godzin samolotem, Lima-Tarapoto 29 godzin autobusem, Tarapoto-Yurimaguas 4 godziny samochodem, Yurimaguas-SanLorenzo 8 godzin łódką, Port San Lorenzo-Parafia Salezjańska 5 min motorikszą. Oto jestem! Tak właśnie wygląda podróż na przysłowiowy „drugi koniec świata”. Pomijam oczekiwanie na przesiadki i in. Co mnie uderzyło na początku, gdy stanęłam na brzegu w San Lorenzo (z hiszp. święty Wawrzyniec)-wcale to nie przypomina braku cywilizacji, głuchej wioski bez prądu i telefonu. Jest gwar, życie, raczej przypomina ożywione miasteczko.
Spotkały nas dwie nastolatki z parafii-Juana (czyt. Chuana) i Erika oraz grupka maluchów, które przyglądały się nam trochę podejrzliwie i bez żadnych komentarzy. Miłe przywitanie od dziewczyn po hiszpańsku, jako odpowiedź-nieśmiały zgrzyt, chyba też po hiszpańsku… i uśmiech. Mówią, że gdy nie wiesz,co masz powiedzieć-po prostu się uśmiechnij. Wsiadłyśmy z Anią do motorikszy, każda ma walizkę, która trzeszczy w szwach (pozdrawiam Anulkę Szachowicz!), plecak, gitarę, poza tym przypłynęły z nami laptop i bębęn. Jedziemy, widzę mnóstwo ludzi, uwijają się przy łódkach w porcie, rozładowują towary, przystają, rozmawiają ze sobą, z radia leci rytmiczna muzyka, każdy jest zajęty swoją codzienną pracą, w końcu jest środa, środek tygodnia. Jest gorąco, wilgotność powietrza ponoć też jest duża (ale tego nie odczuwam), w końcu jesteśmy mniej niż 5° od równika. Nasze wielkie przybycie, które planowałyśmy od roku, najwyraźniej nikogo tu nie poruszyłoJ. Ocknęłam się, przecież tu mieszka ok. 14 tysięcy ludzi (o czym dowiedziałam się później), czasami ze swoimi ambicjami, wyobrażeniami przeceniamy swoją ważność dla poszczególnych osób i zdarzeń, teraz w pełni zdaję sobie sprawę, że tam, gdzie mnie nie ma, życie toczy się zwykłym torem, a tu, gdzie obecnie jestem, sam fakt mojego przyjazdu również niczego nie zakłócił.
Wkraczam do pewnej rzeczywistości, w której widzę pracę innych ludzi, przede wszystkim księdza Romana Olesińskiego mieszkającego w San Lorenzo od 13 lat, natomiast w Peru jest od czasów seminarium. Ale też naszych z Anią poprzedniczek-wolontariuszek Magdy i Sylwii, Ali i Emilki. Staje się dla mnie jasne, że jeden rok to zbyt mało, by zmienić czyjeś trwałe nawyki, światopogląd, ale więź wytworzona między osobami, wzajemne zaufanie, najzwyklejsza codzienna obecność-budują trwały fundament. Widzę, że to, co wypracowały inne osoby pracujące tu przede mną, jest wartością samą w sobie. Najlepiej oddają to słowa młodzieży, która przychodzi do oratorium, a z którymi już próbujemy porozumieć się w ich języku (pozdrawiamy Sylwię Cieślar!). Teraz nie będzie żartu-tylko mówię, jak jest-niektórzy z nich mają zdjęcia wolontariuszek w portmonetkach, portfelach, pokazywali nam zresztą. Opowiadają, z kim śpiewali i grali na gitarze, z kim biegali wieczorami, kto ich uczył angielskiego, kto jakie miał przezwisko, co za przygody się przeżywało. Dzięki relacjom nawiązanym poprzednio, do nas, mam wrażenie, już na starcie mają większe zaufanie.
Ksiądz Roman jest troskliwym i cierpliwym opiekunem. Wprowadza nas w pracę metodą „powoli, bezstresowo, wszystko w swoim czasie” , za co mu Serdeczne Dzięki!) Mówi despacio (czyt. powoli), dokładnie wypowiadając każdy wyraz. Myślałam, że taki sposób porozumiewania się to część naszego programu aklimatyzacyjno-adaptacyjnego, ale w krótkim czasie okazało się, że ksiądz mówi w ten sposób cały czas i w każdym języku. Lubi od czasu do czasu coś upiec, już miałam wrażenie, że ma za zadanie nas utuczyć, jego gościnność zasługuje na uwagę. Jest też Pani Zoila (czyt. Sojla), kucharka, każdy dzień przychodzi, by ugotować kolejne dzieło sztuki. Tyle dobrego jedzenia w życiu nie widziałam. Szczególną miłością darzę tutejsze owoce, dzisiejszy ananas był nektarem i ambrozją-aromatyczny, słodki, miękki, soczysty… Europejczyk, który nie opuści nigdy Europy, umrze w przekonaniu, że ananas to coś, co wchodzi między zęby i piecze na ustach.
Jeżeli chodzi o naukę języka hiszpańskiego-cztery razy w tygodniu przez godzinę mamy lekcje. Uczy nas siostra zakonna z Towarzystwa Misyjnego Najświętszego Serca Jezusowego. Siostra Concepcion pochodzi z Hiszpanii, w Peru spędziła na chwilę obecną 46 lat. Zdecydowanie podoba mi się ten język. Jedną z jego cudownych właściwości jest to, że w hiszpańskiej piosence da się zmieścić w jednym wersie nieskończenie wiele sylab, poprzez różne manewry, płynne przechodzenie z jednego wyrazu w drugi, magiczne znikanie ostatnich liter wyrazu i inne dziwne sztuczki. Wydawać by się mogło, że pracowali nad tym przez wieki, by dostosować swój język do śpiewania. Ma to wiele dobrych stron, zaśpiewać tak naprawdę można wszystko. Podoba mi się, że tu na Mszy śpiewają wszyscy-od najmniejszego na najstarszego, przychodzi czasem grać na gitarze Pan zwany „Bigote” (czyt. wąs), gdyż jest jednym z niewielu mężczyzn w San Lorenzo, który ma wąsy. Zjawia się też od czasu do czasu Pan ortodonta, który… ślicznie gra na skrzypcach. Ich imiona jeszcze nie utrwaliły się w mojej pamięci.
Jak wygląda nasz dzień? Otóż od wtorku do niedzieli: pobudka 6:00, 6:05 bądź 6:10 w zależności od zdolności organizacyjnych, gdyż o 6:15 mamy modlitwę brewiarzową, później śniadanie, czas dla siebie, od 10:30 do 12:15 jesteśmy u sióstr, mamy lekcje hiszpańskiego, a przy okazji uczymy się popularnych pieśni śpiewanych na mszy, 12:30 obiad, siesta, przygotowania do pracy, 14:30 brewiarz, od 15:00 do 18:00 mamy zajęcia z dziećmi i młodzieżą-w bibliotece, domu pastoralnym, w 4 różnych oratoriach, o 18:40 jest różaniec, o 19:00 Msza, później otwieramy ponownie oratorium przy parafii dla spotkań ze starszą młodzieżą: 14 lat i wzwyż –od 20:00 do 21:30 (poza niedzielą). Poniedziałek jest dniem lenia-wolnym od zajęć, najbardziej odpowiednim na leżenie w hamaku, czytanie, kontemplowanie, pójście na dłuższy spacer, a też odwiedzenie kafejki internetowej i sprawdzenie poczty (tak, moi drodzy, jeden raz w tygodniu,o ile w ogóle:).
Już miałyśmy dwie okazje wybrać się z księdzem poza San Lorenzo. Pierwszy raz płynęłyśmy małą drewnianą łódką z motorem przez ogromną (jak na polskie realia) rzekę Marañon do wsi Santa Rosa na święto patronki-świętej Róży z Limy. Wrażenia niezapomniane, po obu stronach mulista brązowa woda, brzegi porośnięte tropikalną roślinnością, przestrzeń, dużo przestrzeni, błyszczące niebo, bez nakrycia głowy nie da się długo wytrzymać, wieje orzeźwiający wiatr. Raz widziałyśmy rzeczne delfiny, ksiądz mówił, że na środku rzeki głębokość może sięgać nawet 40 metrów. Płyniemy bez kapoków, koła ratunkowego itp. Cóż powiedzieć, ksiądz Józek, który pracował tu przed naszym przyjazdem i ma zamiar wrócic w grudniu mawia: ”Pan Bóg radzi o swojej czeladzi”. Podczas podróży łódką powtarzałam sobie to w myślach co jakiś czas). Drugim razem odwiedziliśmy wieś San Antonio (to wcale nie jest złudzenie-tak, większość wiosek rzeczywiście ma nazwy różnych świętych). Ksiądz chciał sprawdzić, jak przebiega budowa kaplicy, przy okazji zwiedziliśmy szkołę, gdzie trwały przygotowania do turnieju piłki nożnej. Przybyło 6 drużyn, każda ubrana w swoje kolory; chłopaki, mam wrażenie, bardzo poważnie podchodzili do sprawy, prawie każdy miał nażelowane włosy, pełne umundurowanie spotrowe, determinacja emanowała na wszystkie strony.
Jeżeli chodzi o sport-kolejne pozytywne zaskoczenie-młodzież w San Lorenzo jest naprawdę wysportowana. Na każdym kroku są boiska-specjalnie dostosowane, z twardą powierzchnią, ale też zrobione w podwórkach, przy domach, poprzez najzwyklejsze usunięcie trawy. Grają w piłkę nożną, koszykówkę, siatkówkę. I mimo że generalnie mają niski wzrost, są naprawdę dobrzy w tych dyscyplinach! Po prosto się spotykają i spędzają ze sobą czas. Mam wrażenie, że tak właśnie wyglądała młodość moich rodziców, kiedy nie było plagi gier komputerowych. Oczywiście, z jednej strony jest tu o wiele więcej młodych ludzi, rodziny są liczniejsze niż przeciętne rodziny w Polsce, też nie ma często pracy, więc trzeba tę energię gdzieś wyładować. Z drugiej jednak-mają w sobie więcej tej energii niż mieszkańcy naszej szerokości geograficznej. Na pewno wpływa na to fakt, że mają słońce 365 dni w roku. W każdym razie lubię obserwować ich żywiołowość, otwartość, pełniejsze przeżywanie wspólnoty, nawet jeśli jest to zwyczajna gra sportowa.
Tak właśnie mijają pierwsze dni w San Lorenzo, tutejszy rytm dnia, obowiązki, widoki, smaki, zapachy, dźwięki pochłonęły mnie zupełnie, czuję, że jestem tu od dawna. Człowiek wszędzie może poczuć się jak u siebie. Martwimy się często o mnóstwo rzeczy, a okazuje się, że do szczęścia potrzebujemy bardzo niewiele, albo tylko jednego.
A. Z.