Z życia amazońskiego misjonarza
Zamieszczamy rozmowę z księdzem Józefem Kamzą SDB – misjonarzem, pracującym w San Lorenzo. Od ośmiu lat mieszka w Peru, gdzie pracuje z ludnością indiańską. Przemierza amazońską dżunglę, by docierać do wiosek położonych w odległych jej zakątkach, głosić Ewangelię i wspierać w rozwiązywaniu lokalnych problemów.
Emilia: Jak wygląda przeciętna wyprawa do wiosek?
Ksiądz Józef: Po pierwsze – przygotowanie. Dawniej, jak się przygotowywałem, to miałem wszystko napisane na kartce: przejrzane łóżko (folia do położenia na podłogę, moskitiera, materac, śpiwór itp. – przyp. aut.), jedzenie, środki do codziennej higieny, rzeczy do odprawienia Eucharystii. Teraz robię to już z pamięci. Zawsze trzeba kupić jedzenie – jego ilość zależy od liczby dni i liczby osób, które uczestniczą w wyprawie. Wcześniej pływaliśmy z klerykiem i motorniczym, obecnie tylko z motorniczym. W szkołach średnich mam spotkania z młodzieżą – jornada – dlatego kupuję też słodycze na podwieczorek. Do tego gaz i paliwo – to najwyższy koszt – jedna wyprawa to od 800 do 1200 soli (1000 – 1600 zł).
Ala: W jaki sposób podróżuje się po selvie?
Ksiądz Józef: Są trzy wersje – zawsze po rzekach. Pierwsze wersja – luksusowa – to podróż drewnianą 3,5 tonową łodzią. W środku mam wszystko, to znaczy dwie deski, które służą mi za: kuchnię, jadalnię, spiżarnię – bo pod spodem mam jedzenie; ołtarz – bo kiedy jestem w wioskach, gdzie nie ma katolików to odprawiam Mszę Św. sam oraz za sypialnię, bo tam śpię. Mam kuchenkę, gaz. Łódź ma poddasze z topa – gatunek drewna, który nie waży dużo a jest bardzo dobrym izolatorem, chroni przed ciepłem. Jest to wersja luskusowa, bo nie muszę szukać miejsca gdzie będę spał, motorniczy czuwa nad łodzią, a ja modlę się, czytam lub śpię.
Druga wersja, pośrednia, szybsza – to motorówka. Jest mniej wygodna dla mnie, bo na łódce śpi tylko sternik, a ja w każdej wiosce muszę szukać miejsca, gdzie będę nocował. Jeśli
w wiosce są katolicy, to zawsze przygotują mi miejsce, ale jeśli ich nie ma,
to wtedy jest dużo trudniej. Na taką sytuację w plecaku mam łóżko – rozkładam śpiwór, moskitierę i tam śpię. Dużo trudniej podróżuje się w ten sposób, jest wiele ograniczeń.
Trzecia wersja – rzadsza – to peke peke. To łódź canoa z silnikiem, który robi hałas jakby był odrzutowcem, a płynie jakby był syrenką. To takie porównanie, choć nowsze nie robią już tyle hałasu. W ten sposób podróżuję tylko w jednym przypadku – kiedy płynę do Sillay (rzeka, gdzie nie można wpłynąć motorówką). Wtedy sternik zawozi mnie na miejsce i zostawia, a potem przez trzy lub cztery tygodnie chodzę na pieszo i po tym czasie mnie odbierają. Więc wędruję też na pieszo po puszczy – gubię się, odnajduję, zwiedzam.
Ala: Wspomniał Ksiądz, że w wioskach, gdzie są katolicy, można nocować. Jak to wygląda?
Ksiądz Józef: Śpię, gdzie się da. W domach czasem przygotowują mi osobny pokoik – pokoik w sensie przegroda zrobiona z folii, czasem łóżko, a czasem pona – kora drzewa. W Sillay, gdzie chodzę na pieszo, dotarłem do wioski i mieszkańcy zaprowadzili mnie na miejsce, gdzie miałem spać. Był to niedokończony dom, bez szczytu dachu. Był straszny upał więc wiedziałem, że będzie padać, ale mężczyzna twierdził inaczej. Nie mogłem znaleźć innego noclegu, więc położyłem się spać, a o północy obudziła mnie ulewa! Z każdej strony padało. Razem z osobami, które mi towarzyszyły, byliśmy przemoczeni. Na drugi dzień osoba, która nas tam zaprowadziła, skomentowała to tylko słowami – „no księże, to popadało w nocy, co?”.
Ala: Jak jest z posiłkami? Trzeba zabierać ze sobą prowiant na cały pobyt, czy mieszkańcy opiekują się swoim gościem?
Ksiądz Józef: Czasem jem z miejscowymi ludźmi, ale muszę na to uważać, bo oni często sami nie mają co jeść. Jedzą dwa razy dziennie, a czasem tylko raz. W okresie deszczowym, gdy wylewają rzeki, często nie mają nic do jedzenia i oszukują głód masato. Jeśli mają dużo jedzenia to się dzielą, czasem ubiją na przykład dzika. Czasem podsuną jakąś część, żebym sobie ugotował, albo ugotują i mnie zaproszą. Jeśli jest jedzenie to jem, jeśli nie, to sam szukam, np. ostatnio upolowałem sarnę, gdy wracałem z wizyty w plemieniu Shawi nad rzeką Cahuapanas.
Ala: Jak wygląda przywitanie w wiosce?
Ksiądz Józef: Nie ma żadnego specjalnego rytuału. Oczywiście tam, gdzie są katolicy, animatorzy – Indianie albo Metysi, ci wiedzą że przypłynę, więc czekają, szukają dla mnie miejsca do spania, przygotowują celebrację Mszy Świętej. W wioskach, gdzie nie ma katolików, podchodzą różnie: czasami obojętnie – przyjechałeś to przyjechałeś, no dobrze; a czasami są bardzo gościnni i otwarci.
Emilia: Jakie plemiona Ksiądz odwiedza?
Ksiądz Józef: Shawi, Shapra, Kandozi i Awajun. Przynależą do trzech rodzin. Kandozi i Shapra są „kuzynami”. Pływam także do Metysów.
Emilia: Jakie były pierwsze wyobrażenia dotyczące Amazonii, tuż po decyzji o wyjeździe w te rejony, a jak to wygląda po latach weryfikacji?
Ksiądz Józef: Nie miałem żadnych wyobrażeń tego, co mnie spotka. Potwierdziła się tutaj moja prywatna teza, że Pan Bóg się posługuje naszą ignorancją. Gdyby człowiek wiedział, co go spotka, to by tutaj nigdy nie przyjechał. Ale potrzeby są ogromne, trzeba pracować.
Emilia: Szok kulturowy?
Ksiądz Józef: No tak, duży. Mentalność ludzi, którzy nigdy nie przychodzą na czas. Mój rekord czekania na Eucharystię to trzy godziny. Byliśmy umówieni na 7:00 a rozpocząłem o 10:00. Inne to np. jedzenie. Banany – myślałem, że jest tylko jeden rodzaj, taki jak jemy w Polsce – zwane tutajseda czyli jedwab. Tutaj jest jakieś trzydzieści innych rodzajów bananów.
Niektóre się tylko gotuje, inne się smaży, kolejne je się surowe, niektóre nie. Następnie jedzenie żyjątek takich jak suri – pędraków, które żyją w próchniejących drzewach czy zupa z małpy, gdzie z miski wystaje jej ręka. Podobnie masato przerzute przez Indianki. Na początku to było trudne, później już nie.
Ala: Co było najtrudniejsze?
Ksiądz Józef: Nie miałem większych problemów. Pewną trudnością jest to, że jest to życie cały czas w podróży. Były lata, w których z dwunastu miesięcy, dziewięć byłem poza domem. W tym roku też jest podobnie, praktycznie mnie nie ma – jak możecie same zobaczyć. W San Lorenzo jestem czasem cztery, pięć dni, jeśli jestem dwa tygodnie – to już jest dużo. Do końca tego roku już nie będę w domu dwóch tygodni tzw. ciągiem. Jest takie poczucie niestabilności. Często, budząc się w nocy, zastanawiam się, gdzie jestem, szukam latarki, którą zawsze mam w pobliżu, pod reką. Jest to nieprzyjemne uczucie, ale człowiek się przyzwyczaja. Nie ma żadnych luksusów. Po trzech tygodniach jedzenia puszek i jajek można mieć dość. Ostatnio jednak po dwunastu dniach dopłynęliśmy do Puerto Industrial, gdzie żona animatora przygotowała rosół z kury i dała nam na śniadanie. Był bardzo dobry. Przez wiele dni nie mieliśmy żadnego swieżego jedzenia, dlatego razem ze sternikiem szybko go zjedliśmy.
Emilia: O jakich problemach mówią mieszkańcy wiosek, a jakie z kolei można zauważyć?
Ksiądz Józef: Wszystko… To jest tak skomplikowane życie… Nie tylko głosi się Ewangelię. Oczywiście głoszenie Ewangelii jest najważniejsze, ale nie można głosić Ewangelii, a ludzie obok umierają z głodu. Przykładem jest problem oświaty: w czasie ostatniej wyprawy, w jednej z wiosek odkryłem, że nauczyciel wyjechał stąd na półroczne wakacje i do dzisiaj się nie pojawił (tzn. ponad 3 miesiące nie pojawił się w pracy!). Kiedy jestem w wioskach, mieszkańcy opowiadają mi o swoich problemach. Zależy też, gdzie jestem – bliżej lub dalej od San Lorenzo. Wśród Indian często są to problemy z czarodziejami: jeden oszukuje, inny grozi drugiemu, a w tamtym roku w Cahuapanas zabili dwie osoby z powodu czarów. Pomagamy także chorym. Teraz mamy piątkę dzieci, które potrzebują operacji, bo mają zniekształcone kończyny. Zobaczymy czy w przyszłym roku uda się ich przetransportować do szpitala w Tarapoto lub w Limie. Są to jeszcze małe dzieci, więc jeśli się wykona operacje, to będą mogły normalnie funkcjonować.
Są też problemy rodzinne, np. pijaństwo, konflikty. Odbywam kolędę cały rok, chodząc od domu do domu, rozmawiając. Tak mija czas. Dawniej, gdy płynąłem do wiosek, to czas mi się dłużył, a teraz ciągle mi go brakuje.
Emilia: Jak wygląda przeciętna, indiańska rodzina? Jaka jest w niej rola kobiety?
Ksiądz Józef: Jeśli użyjemy naszych europejskich schematów to uznamy, że kobieta nie ma żadnych praw. Ale to nie prawda. Kobieta nie uczestniczy w posiedzeniach, choć to się już trochę zmienia. Kobiety siedzą z boku i rozmawiają, a mężczyźni debatują. Wielokrotnie kobiety, podającmasato, komentują. Razem podejmują decyzje na temat przyszłości. Ale oczywiście tradycyjnie mają podziały na funkcje należące do kobiety czy mężczyzny i nikt tego nie zmienia. Przykład: idąc na pole, kobieta wykonuje inne prace niż mężczyzna. Oczywiście w przypadku chorób te role się zmieniają. Normalnie mężczyzna nie robi prania, ale jeśli kobieta zachoruje to włącza pralkę – siada nad strumykiem z tarką i pierze. Najczęściej widać szereg kobiet piorących i rozmawiających, uderzających praniem o kamienie. Kobieta pracuje więcej. Wracając z pola, mężczyzna idzie na odpoczynek, a kobieta musi przygotować obiad, podać masato. Kiedy przychodzą z wizytą znajomi męża, musi usługiwać, dolewając napój po kilka razy – bo ich możliwości picia są duże. Generalnie uważam, że takie tradycyjne rodziny indiańskie są bardzo szczęśliwe. Nie jest to miłość z poezji lecz konkretne życie, szacunek. Na przykład, wśród Indian dawniej nigdy się nie zdarzało kazirodztwo. Od razu zabiliby osobę, która skrzywdziłaby swoją córkę. Przez wpływ cywilizacji były już takie przypadki.
Emilia: Kontynuując temat wpływu cywilizacji. Jak wyglądają tradycje plemienne, ubrania? W Europie ciągle panuje przekonanie, że Indianie chodzą nadzy bądź w palmowych przepaskach.
Ksiądz Józef: Jest kilka plemion Indian przebywających w tzw. „dobrowolnym odosobnieniu”, nieskontaktowanych z cywilizacją. Uciekają przed obcymi lub zabijają ich. Każde państwo Ameryki Południowej ma kilka takich plemion. W Peru jest około dziesięciu do dwunastu,
a nawet piętnastu takich grup. Nie używają strzelb, używają łuków i żyją według swoich wierzeń i praw, ale tych grup jest mało. Generalnie Indianin nosi koszulkę polo, spodenki. Mają swój styl ubierania się, ale wszystkie lub prawie wszystkie rzeczy wykonane są z materiałów nowoczesnych. Shawi ubierają się w pampanieros – spódniczka tkana z bawełny przez kobietę, jest bardzo kolorowa. Koszulki z odkrytym pępkiem i falbanką z tyłu. Shapra i Kandozi mają kolorowe rzeczy. Włosy przycinają na wzór Kleopatry. Najbardziej podobają się im kolory jaskrawe: żółty, czerwony, pomarańczowy. To nie prawda, że biegają w pióropuszach czy nago. To jest zewnętrzne (przyp. ubranie, wygląd), ale wewnątrz to jest ciągle ten sam Indianin. Zmiany powierzchowne łatwo wprowadzić, np. dać komórkę. Szefowie wiosek zawsze mają telefony komórkowe, często bardzo dobre i drogie, np. blackburry. Trudno jednak zmienić serce, wierzenia. Ciągle wierzą w czarodziejów, zabójstwa za pomoca czarów, z tego powodu ciągle się oskarzają i zabijają.
Ala: Czy praktykują wielożeństwo?
Ksiądz Józef: Zdarza się. Jednak każde plemię to inne życie. Zgadzam sie z panem Ryszardem Kapuścińskim, który pisze o Afryce, że antropolodzy nie mówią o kulturze afrykańskiej, religii afrykańskiej, mentalności afrykańskiej. Podobnie nie można powiedzieć o kulturze amerykańskiej, mentalności amerykańskiej, wierzeniach amerykanskich. Powiedzieć o kulturze peruwiańskiej to pomyłka, a nawet o amazońskiej to pomyłka. Shapra, Kandozi, Shawi i Awajun to cztery różne światy. Shapra i Kandozi są nieco podobne, ale oni uważają, że się różnią,
a Shawi i Awajun to zupełnie inne plemiona. Shawi są spokojni, a Awajun bardzo porywczy; trzeba uważać na to, co się mówi, bo zaraz chwytają za broń. Awajun są bardziej interesowni, słuchają gdy im się coś da, a Shawi są bardziej mistyczni, spokojni, ale z kolei bardziej pasywni. W modlitwach dziękują, że żyją bez zmian i proszą, by było tak dalej.
Emilia: W ciągu tych lat doświadczył Ksiądz jakiegoś niebezpiecznego zdarzenia w podróży, zagrożenia życia, groźby ze strony Indian?
Ksiądz Józef: Ze strony Indian – nie, nigdy. Raz spałem na plaży, bo nie zdążyliśmy dopłynąć do wioski. O siódmej wieczorem się wykąpałem, pomodliłem się do Boga prosząc, żeby nie spadł deszcz i nie przyszedł żaden jaguar, żeby mnie zjeść… i spałem. Inne, to wędrówki w części Sillay, gdzie w ścieżkach można się zgubić i często przejścia są przez zwalone pniaki, zawieszone nad rzeką na wysokości 10 metrów. W połowie drogi zaczyna się huśtać bądź jest szeroki, a okazuje się, że w połowie spróchniały. Często muszę wykonywać metrowe skoki antylopy, bo inaczej się nie przejdzie. Jeśli skacze się na ziemi to nie problem, ale na wysokości 5 metrów nad ziemią, z wypełnionym plecakiem, to trochę trudne. Czasem nie ma żadnych mostów – trzeba wtedy nagiąć drzewo, skoczyć i zejść po nim na drugą stronę. Wszystko może się zdarzyć na wyprawie, ale nie jest bardzo niebezpiecznie.
Emilia: W jaki sposób można pomóc misjonarzom w Amazonii? Jakie są największe potrzeby? Co ułatwiłoby Księdzu pracę?
Ksiądz Józef: Potrzeby są duże. Pierwsza to oczywiście modlitwa, abyśmy mieli zdrowie, ochoty i siły, żeby odwiedzać wioski, bo każda wyprawa to naprawdę duży wysiłek. Brak odpoczynku, po całym roku pływania z kilkudniowymi przerwami sprawia, że człowiek jest nie do życia. Następnie trzeba modlić się o nowe powołania. Potrzebujemy minimum trzech, czterech księży więcej. Jeden w San Lorenzo i dwóch na wyprawy. Później pomoc finansowa. Koszt paliwa plus opłacenia sternika na rok to około 50 – 60 tys. soli. Do tego dochodzą koszty jedzenia, leki itd. Mamy też dużo kaplic, które zostały dawniej zrobione, a teraz trzeba je wymienić, bo korniki i termity zjadają wszystko. Potrzebni są także wolontariusze, szczególnie do pracy z młodzieżą i przeprowadzania pogadanek.
Dziękujemy za rozmowę!
Ala i Emilia