Życie…

Misje są trudne. Stykamy się tu z odmienną kulturą, językiem, ze swoimi słabościami,
kryzysem wiary i powołania. Ale pomimo tego, jest to czas niezwykle błogosławiony.
Codziennie uczestniczymy w największym cudzie – we mszy świętej i możemy
towarzyszyć największym cudom – dzieciom.

Ten kończący się już tydzień ropoczęłyśmy słowami błogosławionego Edmunda
Bojanowskiego: “Kiedy rozpoczynasz jakieś dzieło, musisz cierpieć”. Towarzyszyły nam one przez cały tydzień. A co się działo przez ten tydzień?

TOCZYŁO SIĘ ŻYCIE. Nic więc, a jednak tak dużo.

Codziennie towarzyszymy dzieciom w drodze do i ze szkoły. Jest to czas, w którym spokojnie możemy porozamawiać z dziećmi. O tym co ich cieszy, co smuci, co lubią i kim chcieliby zostać.

Każdego dnia odrabiamy lekcje z dziećmi. Jest to bardzo męczące,
ponieważ Boliwijczycy myślą i pracują zupełnie inaczej niż my. Powoli się jednak do
tego przyzwyczajamy, przemycając przy okazji nasze sposoby, liczenia, czy uczenia
się:)

Na zajęciach dodatkowych uczymy się pracować z dziećmi. Co prawda nie wychodzi wszystko tak jak zaplanowałyśmy. Ale z tygodnia na tydzień jest coraz lepiej.
Staramy się dostosować na tyle, by zajęcia były jak najbardziej owocne.

W sobotę postanowiłyśmy wybrać się do miasta na zakupy projektowe i nie tylko. Ja postanowiłam kupić termometr. Jednak nie wiedziałam jak się nazywa w castellano.
No nic postanowiłyśmy wejść i zaczęłyśmy tłumaczyć naokoło:

potrzebujemy takie coś, co cuando tu tienes temperatura y hases asi (tu rozpoczęły się kalambury)

– A termometr? (okazało się, że termometr w castellano to również termometr)

W każdym razie wyszłyśmy ze apteki z termometrem i zostałyśmy oblane wodą, którą akurat w tym momencie pani postanowiła wylać na chodnik.

I tak właśnie towarzyszymy dzieciom w ich życiu, które powoli staje się naszym życiem.