Ostatni. A może pierwszy?

Jesteśmy już w Polsce. Jak jest możliwe w pół dnia przemierzyć 7000 kilometrów? Jeszcze wczoraj wzgórza Freetown przybierające czerwoną barwę pory suchej, a dziś zmrożone żuławskie pola przykryte gdzieniegdzie białym puchem. Jeszcze wczoraj upalne, przepełnione kurzem powietrze, a dziś mróz przeszywający do kości. Jakieś 50 stopni Celsjusza różnicy. Ochota tylko na gorącą herbatę i przykrycie się grubą kołdrą. A przez ostatni rok zasypialiśmy pod włączonym wentylatorem okryci jedynie cieniutkim prześcieradłem.

Kiedy 26 stycznia patrzyliśmy na stojący na płycie lotniska w Lungi samolot nie wierzyliśmy, że to właśnie my do niego wsiądziemy. Przez nasz rok pobytu w Sierra Leone kilka razy odwoziliśmy różnych ludzi na lotnisko. Za każdym razem samolot wydawał się maszyną czasu, wrotami, za którymi znajduje się inna rzeczywistość. Maszyną, która pochłaniała ludzi bezpowrotnie, na zawsze. Teraz miała pochłonąć nas.

Ponad 2 lata temu rozpoczęła się nasza „przygoda” z misjami. Zaczęło się… właśnie, od czego? W naszych głowach było przede wszystkim pragnienie oderwania się od pędu, jaki oferuje nasz „rozwinięty” świat. Pracować za darmo. Nie oczekiwać zapłaty. Bez chęci samorealizacji i spełniania własnych ambicji. Na ile się to udało, nie wiemy, bo nie ma się co oszukiwać – wywieźliśmy stamtąd ogromne bogactwo.

Przez rok pracowaliśmy w Sierra Leone z dziećmi i  dorosłymi w parafii Św. Augustyna we Freetown, starając się nadać tamtejszemu oratorium jakiś kształt. Nie jakiś. Salezjański. Krzyże misyjne, jakie nosiliśmy na szyjach przypominały o misji, na jaką zostaliśmy posłani w Turynie, we wrześniu 2010 roku. Misji dawania świadectwa o Chrystusie poprzez uczynki. Czasem jednak trudno było ją wypełniać. Czasem cel się zacierał w zetknięciu z rzeczywistością. Życie tam nie przypomina w niczym wyobrażeń o starym misjonarzu siedzącym pod palmą i opowiadającym dzieciom o Biblii.* Realizm i proza aż przygniatają. Zepsuta po raz kolejny pompa do wody, upał, korki, niewyspanie, gotowanie kolacji po całym dniu pracy, kradzieże, bójki w oratorium, brak kredek do prowadzenia zajęć, po raz kolejny mielonka z puszki na śniadanie…  I wielkie, jedno wielkie nieporozumienie. Inne pojmowanie rzeczywistości, znaczenia pewnych słów i gestów, język, w którym nie można się wyrazić, przez co zaciera się przekaz. I to nie tylko w relacji: biały – czarny. Pracowaliśmy w zespole międzynarodowym i czasem różnice kulturowe między Niemcem, Wenezuelczykiem, Włochem i Polakiem przerastały bardziej niż między mieszkańcami Sierra Leone.

Kilkanaście dni po powrocie, a za nami już wiele rozmów z rodziną, znajomymi, kilka wywiadów. Często pada pytanie, czy jesteśmy zadowoleni z naszego wyjazdu… Nie da się na nie odpowiedzieć. Nie można w takich kategoriach oceniać tego, co przeżyliśmy w Sierra Leone. Dziwią nas i bawią pytania, czy potrafiliśmy odróżniać czarnoskórych od siebie. Wiadomo, na początku byli oni tylko zbitką imion i twarzy. Byli obcymi, jak my dla nich. Ale po roku… Jak można nie rozróżniać twarzy swoich przyjaciół? To nawet nie było rozróżnianie twarzy. My ich znaliśmy – ich historie (choć zawsze dało się poznać lepiej), ich osobowość, sposób, w jaki mówią, jak reagują w danych sytuacjach. Spędzaliśmy z nimi codziennie wiele godzin rozmawiając, śmiejąc się, pracując. Jak w rodzinie. Uczenie dzieciaków alfabetu i cyferek, budowanie nowych i przebudowa starych obiektów na terenie parafii, zachęcanie młodzieży i dzieciaków do bycia częścią oratorium, dawanie im poczucia przynależności do grupy i miejsca oraz tego, że są ważni i potrzebni, organizowanie uroczystości, półkolonii, zabaw, zajęć plastycznych, muzycznych, tanecznych, rozmowy i wyjazdy z tymi, którzy byli wokół… Nic nie robiliśmy sami. Bez nich nasza praca nie miałaby sensu. To, że byli pchało nas, aby codziennie wstać z łóżka i sprawiało,  że mieliśmy świadomość bycia jedynie małą śrubką w całej wielkiej machinie, która działa już od ponad 150 lat. Bo przecież wszystko zaczęło się w małej, włoskiej miejscowości – Becchi, gdzie urodził się święty Jan Bosko.

Przez cały rok żyliśmy problemami miejsc, gdzie pracowaliśmy. Stały się one „naszą” parafią, „naszym” oratorium, „naszą” szkołą, kościołem. A ludzie „naszymi” chłopakami i dziewczynami, animatorami, dzieciakami. Jak przyciągnąć więcej dziewczyn do oratorium, jak wytłumaczyć dzieciakom, że bójka nie jest rozwiązaniem problemu, jak zachęcić je do dbania o sprzęt, jak uczynić codzienną modlitwę bardziej atrakcyjną, jak zorganizować gry i zabawy dla 300 dzieci, a później rozdać im jedzenie tak, żeby się nie pobiły, jak wychowywać je codziennie w duchu wzajemnej pomocy i dzielenia się, jak świadczyć o Chrystusie pośród muzułmańskiej większości? A dziś stoimy przed jedną z półek w wielkim supermarkecie i zastanawiamy się przez 5 minut jaką ściereczkę do naczyń wybrać. Do rangi największego problemu urasta wybór taryfy internetowej. Jeszcze trudno dostrzec sens życia tutaj, sens życia po powrocie z innego świata.

Czasem wydaje się nam, jakby to wszystko było tylko bajką. Zdjęcia i filmy przypominają, że nie. To się naprawdę wydarzyło, choć trudno w to uwierzyć patrząc na białe twarze na ulicach i śnieg za oknem. Z drugiej strony, przypominając sobie ostatni rok, trudno uwierzyć również w to gdzie teraz jesteśmy. Znajdujemy się jakby na terminalu lotniska. Już nie w Sierra, ale jeszcze nie w Polsce. Niewielkie możliwości korzystania z internetu we Freetown potęgują odległość, bo tak trudno się skontaktować. Ostatnio odkryliśmy jednak, że modląc się za naszych przyjaciół przybliżamy się do nich. Zaczynają żyć w nas, a nie pozostają tylko w sferze wspomnień.

Nasz ostatni wieczór w Sierra Leone spędziliśmy z animatorami, niektórymi dzieciakami z oratorium i wszystkimi, którzy chcieli nas pożegnać. Przygotowali różne występy artystyczne, modliliśmy się wspólnie. Tego wieczoru zostaliśmy powtórnie posłani, jak w Turynie. Ksiądz Uba „wysłał” nas z powrotem do domu, na naszą nową misję. Misję bycia świadkami tego, co zobaczyliśmy w Sierra Leone, bycia świadectwem ludzi i miejsc. Misję opowiadania o nowej rodzinie, którą zostawialiśmy i dzielenia się naszym doświadczeniem z rodziną, która na nas czekała w Polsce. My już pewnie do Salone nie wrócimy, ale może ktoś, po usłyszeniu tej historii będzie chciał właśnie tam pojechać.

Ci, którzy czytają tego bloga również są świadkami naszej misji, ale też świadkami życia ludzi w Dwarzarku. My nosimy ich w swoich sercach i modlitwach, ale właśnie Ty pozwalasz nam rozlewać naszą miłość, przywiązanie i tęsknotę. Dziękujemy, że byłeś/aś z nami przez ten cały rok, że mówiłeś/aś o tym blogu swoim znajomym. Przez to ty też przyczyniasz się do naszej misji i staje się ona również Twoją misją.

*słowa zaczerpnięte z wypowiedzi Eli

P.S. Dziękujemy wszystkim wolontariuszom i Salezjanom z Polski, którzy odwiedzili nas w tym czasie we Freetown: księdzu Piotrowi i Michałowi, Kasi i Magdzie, Jackowi, Sławkowi i Grześkowi oraz Jadzi. Wasza obecność sprawiała nam ogromną frajdę.