Wildlife, czyli dzienniki z podróży
Za nami maj. Ciepły, coraz bardziej deszczowy, ale jeszcze nie zamykający wszystkiego pod parasolami, pozwalający cieszyć się słońcem, plażą, błękitnym niebem. A skoro był maj, to była i majówka (nawet niejedna)!
Pierwsza wyprawa była można powiedzieć skromna. Ale tylko z pozoru, bo przyniosła wiele wrażeń, które na pewno jeszcze do teraz pozostają głęboko w głowach naszych dzieciaków z Mamy Małgorzaty. W któryś z ”dni bez butów”, czyli piątek, załadowaliśmy naszą grupkę do Hillux’a i przez lekko zamglone z rana ulice wyjechaliśmy z miasta. Tam, po minięciu kilku wiosek i poprowadzeni przez znanego, wcześniej tylko z widzenia, a teraz już i z imienia, księdza Micheal’a, stanęliśmy przed bramą rezerwatu szympansów o wdzięcznej nazwie Tacugama1.
Rezerwat został założony przez rząd Sierra Leone w celu ochrony szympansów. Na początku lat 70. XX wieku liczba tych zwierząt żyjących na wolności w Salone wynosiła ok. 20 tysięcy, dziś szacuje się, że pozostało ich od 1,5 do 2 tysięcy (źródło: Mason K., Knight J., Sierra Leone, Bradt Travel Guide 2009). Szympansy były zabijane dla mięsa oraz łapane i przetrzymywane jako zwierzęta domowe, cyrkowe. Obecnie w rezerwacie przebywa ich kilkadziesiąt, uratowanych z takiej niewoli. Jednak celem tego miejsca nie jest stworzenie kolejnego więzienia, ale przygotowanie tych zwierząt do powrotu do buszu i życia w ich naturalnym, dzikim środowisku.
Wujek Moses i wujek Abu – nasi przewodnicy (po uzbrojeniu najbardziej kichających i kaszlących dzieci w maski chirurgiczne – profilaktyka chorób zakaźnych małp) zabrali nasze maluchy (i nas samych) w niesamowitą podróż do świata szympansów. Mimo, że używali cały czas języka krio, rozumieliśmy prawie wszystko. A dzieciaki wyrażały swój zachwyt wybałuszonymi oczami i okrzykami radości, szczególnie, gdy spomiędzy futra mamy Lucy wyglądała główka 6-cio tygodniowego szympansiątka. Czasem tylko trzeba się było uchylać przed kamieniami rzucanymi w intruzów (jakimi byliśmy my w oczach małp) J I choć wydawałoby się, że są one tak podobne do ludzi, to wciąż pozostają dzikimi zwierzętami – dlatego też oddzielało nas od nich elektryczne ogrodzenie.
W drodze powrotnej ludzie mijający „donboskowego” Hillux’a usłyszeć mogli dobiegające z wnętrza słowa piosenki: „Monkey, monkey, monkey in the bush!”.
Minęło trochę czasu. Nadszedł kolejny piątek. Tym razem przygotowaliśmy nagrodę dla kilku chłopaków z oratorium, którzy byli najbardziej pomocni przy budowie bafy. Hillux po uzbrojeniu w stelaż i plandekę, obciążeniu ryżem, baniakami z olejem napędowym i ośmioma dzielnymi podróżnikami (w tym jedną podróżniczką) ruszył w nieznane sobie tereny. Droga wiodła wzdłuż malutkich wioseczek i przez większe miasteczka, zmieniała się ze szlachetnego asfaltu w coraz bardziej zarośnięte trawą i podmyte majowymi deszczami ścieżki. Kameleon uratowany spod kół stał się największą atrakcją tego dnia podróży. Jeszcze kilku autostopowiczów – żołnierz udający się na przepustkę, dzieci wracające z oddalonej o wiele mil od ich domu szkoły, rolnicy niosący na głowach ryż i pepe. I nieodłączny okrzyk: „O, poto!”2, na który również okrzykiem odpowiadaliśmy: „O, temne!”3. Na koniec przeprawa przez rzekę – prom wykonany z najwyższej jakości deski i z silnikiem o mocy pięciu par silnych ramion.
Wreszcie dotarliśmy: Outamba – Kilimi National Park. Pamiątkowe zdjęcie i wjechaliśmy na teren obozu położonego nad dopływem rzeki Little Scarcies, gdzie spędziliśmy kolejne 2 dni.
Park położony jest w północnej prowincji, niedaleko granicy z Gwineą. Podzielony jest na dwie części oddalone od siebie o kilkanaście kilometrów: zachodnią – Kilimi pokrytą sawanną, oraz położoną bardziej na wschód – Outamba (cel naszej wyprawy) pokrytą tropikalnym lasem. Teren ten otrzymał status Parku Narodowego dopiero w 1995 roku. Wcześniejsze prawo mające chronić przyrodę tak naprawdę pozwalało na zabijanie dzikich zwierząt nakładając na kłusowników wręcz śmiesznie niskie grzywny. Wojna również pozostawiła swoje ślady niszcząc infrastrukturę parku oraz przetrzebiając populację zwierząt (źródło: Mason K., Knight J., Sierra Leone, Bradt Travel Guide 2009). Obecnie teren ten znajduje się pod ścisłą ochroną, jednak i to jest trudne do respektowania – wciąż istnieje tu wiele wiosek, których mieszkańcy mieli być przesiedleni poza teren Parku. Jednak rząd nigdy nie zaoferował im innego miejsca do zamieszkania, więc miejscowi wciąż wypalają busz, aby pozyskać ziemię pod uprawę i zabijają zwierzęta.
Wjeżdżając na teren obozu zapomina się o wszystkich trudnościach i problemach. Cisza, jakiej tak brakuje we Freetown. Leniwa i ciepła rzeka, w której chłopcy pluskali się całymi godzinami, małpy zrywające mango z drzewa tuż nad naszym domkiem, wielkie motyle uprawiające dziwny taniec, ptaki i jaszczurki wygrzewające się w słońcu. Nie ominęły nas też przygody: wyprawa canoe w poszukiwaniu hipopotamów (zwieńczona widokiem różowych uszu i pysków robiących fontanny), nocny atak mrówek, spacer po buszu w nadziej na zobaczenie słonia, nogi całe w czerwonych i swędzących kropkach. I mango, mango. Mango na śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację. Mango spadające z hukiem na dach i gnijące pod drzewami. Mnóstwo mango, które smakowało tam jakoś inaczej.
W niedzielę z żalem wyjeżdżaliśmy z Parku. Ale czekała na nas wspólnota misyjna – Augustyni, w miejscowości Kamalo położonej ok. 45 km na południe od Outamba, na trasie naszego powrotu. Nie przypuszczaliśmy, że to miejsce tak bardzo zapadnie w nasze serca.
Parafia w tej miejscowości została założona w latach 50. XX wieku, ale Augustyni przybyli tu dopiero 4 lata temu. Obecnie przebywa tam ks. Joseph (Nigeryjczyk urodzony i kształcony w Anglii), ks. Bob z Filipin oraz brat Którego Imienia Nie Pamiętamy, również z Filipin. Tworzą oni tajemniczą mieszankę humoru i zadumy, skupiając wokół siebie mieszkańców wiosek, prowadząc szkoły, ewangelizując. Korzystaliśmy z ich gościnności serdecznej, ale nie narzucającej się. Dzięki nim mogliśmy uczestniczyć w niedzielnej Eucharystii, którą ks. Joseph odprawił specjalnie dla naszej grupki. Potem rozmowy, z których wynikało, że problemy, z jakimi się spotykamy w pracy z tutejszą ludnością są podobne, jednak ksiądz pokazał nam, jak traktować to wszystko na wesoło. Wieczorem spotkanie na różańcu w kaplicy, a potem nigeryjski film z cyklu – walka dobra ze złem z księdzem i szamanem w roli głównej. Nazajutrz byliśmy zaskoczeni, że wszyscy chłopcy wstali na Eucharystię na… 6 rano. Księża udali się do swoich obowiązków a my na podbój wioski.
Początkowo nieśmiale, tylko poza bramę plebanii na boisko szkolne pograć w piłkę. Później z aparatem spacerem wzdłuż głównej drogi. Nauczeni doświadczeniami z Freetown, gdzie ludzie unikają fotografowania, robiliśmy zdjęcia trochę z ukrycia. Jednak po kilku rozmowach nabraliśmy odwagi, mieszkańcy z resztą też. Po chwili każdy chciał zostać „ustrzelony” przez obiektyw. Zaskakiwała serdeczność i otwartość miejscowych, z kilku słów, jakie znali po angielsku a my w krio udawało się nawiązywać całe długie, roześmiane pogawędki. Celem naszej przechadzki był dom wodza wioski, którego uznaliśmy za stosowne pozdrowić i wyjaśnić, kto wtargnął na jego terytorium. Wódz, poza murowanym domem oraz dostojnością zachowania nie odróżniał się niczym od innych tutejszych mężczyzn. Nawet to, że przeszkodziliśmy w radzie wioski nie zmieniło jego życzliwego nastawienia do nas. Oczywiście niezmiennie byliśmy napadani przez dzieci – te najmniejsze, obdarte, umazane i niemiłosiernie ubawione widokiem białego, i te trochę większe, w eleganckich szkolnych mundurkach. Każde chciało być bohaterem zdjęcia.
W poniedziałek w południe wybiła godzina powrotu. Tym razem Hillux wypełniony został mango. Trochę cicho się zrobiło w aucie, melancholijnie. Milczenie przerywali od czasu do czasu tylko nasi ekstra-pasażerowie – dwa kurczaki udające się wraz ze swoją właścicielką w podróż z Kataranki do Freetown. Miasto przywitało nas spalinami i swoim zwykłym hałasem. W pamięci został spokój miejsc, jakie odwiedziliśmy i krystaliczne powietrze. Może pojawiło się trochę żalu, że nie dane jest nam pracować na wsi? Jednak dziękowaliśmy Bogu, że dał nam takie doświadczenia i pozwolił odpocząć, pamiętając, że to właśnie do Freetown zostaliśmy posłani i to tutaj jesteśmy najbardziej potrzebni.
Co było jeszcze zaskakującego w tej wyprawie? Sierra Leone to naprawdę niewielki kraj, ok. ¼ powierzchni Polski, ale miejscowi go nie znają, nie zapuszczają się często poza miejsce swojego zamieszkania. Nie ma pociągów, które pokonują w kilka godzin setki kilometrów, drogi są kiepskie. Nasi chłopcy, mimo, że rodzice niektórych z nich pochodzą z okolic Outamba, nigdy tu nie byli. A przede wszystkim wiedza, brak wiedzy. Chłopaki nie mieli pojęcia, że istnieje coś takiego jak Park Narodowy w ich kraju i co to w ogóle oznacza (pokazywali to wyrzucając w buszu plastikowe worki i zrywając rośliny). Nigdy nie widzieli hipopotama. W Polsce kilkuletnie dzieci prowadza się do zoo, zabiera do lasu. Tutaj jest inaczej. Młodzi ludzie są tu ubożsi o tak wiele doświadczeń. A przecież to wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
1Tacugama – nazwa jest zangielszczoną wersją słowa tacuama, w języku Mende oznaczającego małą rybę występującą w okolicach Freetown (źródło: Mason K., Knight J., Sierra Leone, Bradt Travel Guide 2009)
2poto – określenie białego człowieka w wielu językach na terenie Sierra Leone
3temne – jedna z grup etnicznych w Sierra Leone