Męski dzień – ciężkie doświadczenia Sahr Gborie

6:30 pobudka, na zewnątrz jeszcze ciemno. Rozpoczynam kolejny dzień. Szybkie śniadanie, kanapki i herbata. Herbata? W Polsce każdy dzień tak się zaczynał, ale tutaj…Zimna woda z lodówki. Drogę do parafii znów musze pokonać pieszo, może to i dobrze, może to czas, aby wszystko sobie poukładać w głowie?

Teresa (ochroniarz w Fambulu) jest drugą osobą (zaraz po Basi), z którą witam się każdego dnia. Wymiana pozdrowień jest dużo dłuższa od krótkiego „cześć” w Polsce. Pytania o samopoczucie czy też o to jak się spało powtarzają się co dzień wielokrotnie – to norma w Salone. Zdawać by się mogło, że wszyscy się tutaj znają, my sami czujemy się włączeni do tej wielkiej rodziny.

Po lewej stronie mijam dwóch krawców – kolejny raz. W końcu trzeba się zdobyć na to żeby skorzystać z ich usług. Na drodze pojawiają się pierwsze dzieci w szkolnych mundurkach – każda szkoła ma swoje kolory. Może właśnie dzięki temu nie ma tu wagarowiczów. Mundurek dla ucznia to rzecz święta, tak się przynajmniej wydaje. Nie ma możliwości, żeby któryś z chłopców mógł grać w uniformie w piłkę, nawet jego rówieśnicy wyrzucą go z boiska. Tutaj to „kryminał”.

Przecinam pierwszą ruchliwą ulicę. Trzeba naprawdę mieć oczy wokół głowy, sznur samochodów, poda-poda, które bez uprzedzenia zatrzymuje się tuż przed moimi stopami, zabierając kolejnych pasażerów. Chwilę później przemknął przede mną rozpędzony z górki wózek z baniakami wypełnionymi wodą – pozbijany z desek pojazd z łożyskami zamiast kół. Jego młody kierowca pewnie trzyma kierownicę, czyli dwa sznurki przyczepione do osi kół i od czasu do czasu wciska pedał hamulca – klapek trący o powierzchnie asfaltu. Jednak jego kolega po przeciwnej stronie jezdni ma znacznie gorzej, bo musi wepchnąć swój wózek pod tą samą górę. Kilkukrotnie rozglądam się w obu kierunkach, upewniając się, że nie nadjeżdża żaden okada driver i wchodzę w dzielnicę wiecznie naprawianych samochodów.

Idąc wzdłuż rynsztoka, mijam sprzedawców, kobiety zanoszące się śmiechem, drogowców usiłujących ułożyć asfalt na przygotowanej dwa miesiące temu podbudowie. Wyprzedzam lokalny fast-food – mężczyzna, który nosi swój bufet na głowie właśnie przygotowuje komuś przekąskę – bułkę z majonezem za jedyne 1,000Le (70gr). I tak dochodzę do Pademba Road, jednej z bardziej ruchliwych ulic, która łączy dzielnicę Dwarzark z centrum miasta. Przechodzę koło budki wartowniczej, gdzie schowany za karabinem maszynowym śpi żołnierz. To oznacza, że muszę przejść na drugą stronę jezdni, bo tu zaczyna się więzienie i obowiązuje zakaz chodzenia tą stroną ulicy. Druga budka wartownicza, postój okada drivers. Przekraczam granicę Dwarzarku. Charakterystycznym tego znakiem jest kończący się asfalt. Droga staje się wyboista. Od razu wpadam na falę i to nie jedną. To prawdziwy rwący potok. Ludzie zamieszkujący pobliskie wzgórza o tej porze zmierzają w kierunku centrum miasta do pracy i do szkoły. Jedynie ja, biały, o czym wciąż przypominają mi mijające mnie dzieci krzycząc za mną „White man! White boy!”, idę w przeciwnym kierunku. Już niedaleko. Jeszcze tylko fabryka Coca-Coli, studnia (a raczej kran), przy której tłoczą się ludzie z baniakami. Na swój prywatny kran mogą sobie pozwolić tutaj tylko nieliczni, więc codzienne kolejki po wodę są normalnością. Kobiety i dzieci z wiadrami i kanistrami, które później, bardzo ciężkie, niosą na głowach do domów, żeby myć, prać, gotować. Droga robi się jeszcze bardziej stroma, kamienista i wąska. Dochodzę do bazaru, który powoli wypełnia się sprzedawcami. Bazar to rozstawione wzdłuż tej drogi taborety, parasole, pozbijane z desek stoły, paleniska i ruszty z pieczoną kassawą, rybą, pieprzem, ryżem, słodyczami. W końcu docieram do parafii. Dziś pracownicy zaczęli przede mną.

sierraleone_piedel_2011-04-19_3

Przez kilka ostatnich dni wchodząc na „plac budowy” przenosiłem się do ery kamienia łupanego. Jednak zakończenie prac polegających na niwelacji terenu spowodowało błyskawiczny przeskok do lat 50. XX wieku. Od kucia w skale (młot i przecinak) do skręcania zbrojenia pod betonowe słupy, wylewania fundamentów, wyrabiania bloków, z których w Sierra Leone buduje się mury. Ten szybki przeskok nie przekłada się jednak na tempo robót, które wciąż postępują zbyt powolnie. Sprzęt mechaniczny jak koparka, betoniarka, młot pneumatyczny są za drogie, więc dosłownie wszystko wykonuje się ręcznie. Dodatkowo w głowach pracowników jakby zakodowane było jedno podstawowe zdanie: „Spokojnie, mamy czas”. A pora deszczowa tuż, tuż…

Przedpołudnie upływa na krążeniu między sklepem z materiałami budowlanymi a ciocią Ibrahima Barrie’go (jednego z naszych uczniów), u której kupuję kamień. Nie zapominam też o pompowaniu wody, która nie może się skończyć podczas betonowania. Przestają mnie dziwić problemy z dostarczeniem cementu – towar ze sklepu zostaje wyładowany w zupełnie innym miejscu niż powinien, zatem muszę znaleźć tragarzy. Nagle jest już po 13.00. Niedługo przyjedzie Basia. Idę zajrzeć do klasy, gdzie o tej porze powinny jeść obiad nasze dzieciaki.

Jak się okazało uczniowie owszem byli, ale pozostawieni sami sobie. Nauczycielki tego dnia wcześniej zrobiły sobie wolne. Aby dzieci nie siedziały bezczynnie czekając na zajęcia, rozpoczynamy zabawę ze śpiewem i tańcem (a to umieją robić znakomicie). Dzieci śpiewają o małpach i słoniu znają również piosenkę o białym człowieku, w której staje się on obiektem żartów. Oczywiście wszyscy zgodnie zapewniają, że nie jest ona o mnie;-). Świetną zabawę przerywa jednak donośny płacz małego Sahr Gborie. Na jego nieszczęście podczas przepychanki z Kelfą został uderzony w palec, na którym poprzedniego dnia powstała bardzo głęboka i nieprzyjemna rana. W szkole nie było już nikogo, z resztą i tak nie ma tu pielęgniarki, nie miałem nawet apteczki, więc umyliśmy tylko ranę mydłem i obiecałem, że po lekcji opatrzymy palec. Tę obietnicę chłopiec bardzo wziął do siebie, bo normalnie nikt nie przejmuje się takimi błahostkami. Błahostkami, które wiecznie zabrudzone, długo gojące się przekształcają się z czasem w duże blizny. Ostatnio, kiedy siedzieliśmy z dziećmi w oratorium rozmawiając, szukały one na naszych nogach śladów po ranach dziwiąc się, że jest ich tak mało i są takie drobne.

Po lekcji zabrałem Sahr, wraz z towarzyszącymi mu kolegami, do apteki, w której zaproponowano opatrzenie rany. Wiedziałem, że to konieczne, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak trudne to będzie doświadczenie dla siedmiolatka. Już na sam widok narzędzi zaczął płakać, a najtrudniejsze było przed nami: oczyszczenie rany, bandażowanie i co najgorsze – zastrzyk. Zobaczyłem Sahr Gborie zupełnie innego niż na co dzień, kiedy biegnie do nas i wita z radością. Kiedy z dumą czeka na pochwałę po rozwiązaniu przykładu z matematyki. Jedyne, co umiałem zrobić w tym momencie to trzymać go za rękę i próbować uspokajać. Po takim doświadczeniu człowiek czuje się jak struty, tym bardziej, że w oczach dziecka mogłem być przyczyną jego cierpienia. Mały Sahr okazał się jednak bardzo dojrzały, ponieważ następnego dnia sam przyszedł zapytać o zmianę opatrunku.

Jeszcze tylko jedna ostra dyskusja z pracownikami o przedłużających się w nieskończoność przerwach w pracy (czas mojej nieobecności na budowie jest dobrym pretekstem, żeby oderwać się od zadań) i możemy otworzyć oratorium. Od zeszłego poniedziałku znów przychodzą tu dzieci i młodzież – za wyjątkiem seniorów, czyli tych, którzy ukończyli 18 rok życia. Dzięki temu jest dużo spokojniej. Dzisiejsze popołudnie spędzamy na rozmowach z braćmi Feika: Issą, Abdulem i Mohamedem o kulturze i religii. Chłopcy odpowiadają nam na nasze pytania o Sierra Leone i islam a my sami dzielimy się z nimi tym, co polskie.

Szybko zapada zmrok. Boisko pustoszeje. Chowamy piłkarzyki i warcaby. Tego dnia  nie poszliśmy na Drogę Krzyżową. Pozostaje nam więc czekać na Fr. Ubę. Pół godziny, godzinę, dwie. Jak się później okazało po Drodze Krzyżowej odbyła się Msza Święta a po niej spotkanie, w którym uczestniczył również Uba. Skąd nasz misjonarz ma tyle sił i samozaparcia? Chyba nie muszę odpowiadać na to pytanie.

Wreszcie się doczekaliśmy – zjawia się ksiądz. Gdy docieramy do Don Bosco Fambul (jest już 22:00) naszym oczom ukazuje się wielki kontener wypełniony kartonami z ryżem, który przypłynął z Europy. Należy go rozładować. Na miejscu pracuje już około 40 osób. Są to pracownicy i wolontariusze DBF. Nie czekam długo na zaproszenie i staję w linii – złożonej z ludzi. Karton po kartonie przekazywany jest z rąk do rąk. Wiele z nich spada na ziemię. Wystarczy jedno złe podanie i linia rozsypuje się. W tle słychać: „Le go! Le go! (Let’s go) Line! Line!”. Są to okrzyki zachęty dwóch największych i najsilniejszych chłopów, pomiędzy którymi stoję ja. W tym całym zamieszaniu i wyczerpaniu jest wiele żartów i śmiechu. Po półtorej godziny widać wreszcie końcową ścianę kontenera. Bezcenne. Taki wysiłek fizyczny pozwala rozładować wszystkie złe emocje dnia… Ot, taki męski wieczór.

Kładziemy się spać. Dziś nie będę miał problemu z zaśnięciem. A jutro kolejny dzień.

 Łukasz

sierraleone_piedel_2011-04-19_1