Północ tylko z „Bonanzą”

Aguchu Moja!
Piszę do Ciebie już, byś nie zapomniała o ostatnich wydarzeniach, jakie poruszyły niebo i ziemię Ghany, a bardziej wyobraźnię naszych chłopców  z Boys Home.
Wszystko zaczęło się jeszcze na długo przed egzaminami, z którymi zmagają się teraz Trzej Muszkieterowie. Koniec semestru się zbliżał, pomidory w naszym ogrodzie rosły coraz wyżej, a my miałyśmy nieodparte wrażenie, że czegoś jeszcze naszym chłopcom brakuje. Po raz kolejny zasiadłyśmy przed mapą Ghany, dobrze się przyjrzałyśmy i… wybrałyśmy. Jeszcze tylko wstępne ustalenia z resztą załogi, kilka telefonów, aż nadszedł dzień, kiedy to czterdziestu rozbójników miało wsiąść na pokład i ruszyć na północ, do Parku Narodowego Mole.
Tego poranka słońce wstało bardzo wcześnie, a jego żar przeszkadzał w – zwyczajnym już w tej szerokości geograficznej – oczekiwaniu na nasz wehikuł. Aż tu nagle, ok. 9:30, kilku wychowanków zaczęło wykrzykiwać coś pod bramą wjazdową i oto naszym oczom ukazał się ON – szkolny autobus marki Mercedes Benz, rocznik na oko ’26, o nielicznych zadrapaniach na swojej śnieżno – białej karoserii i żelaznym bagażniku na dachu. „Bonanza”, jak trafnie go określiłaś, zajechał pod nasze drzwi ku niemałej uciesze chłopców. Spojrzałyśmy na siebie z szerokim uśmiechem na twarzy i chyba nikt inny poza naszym dyrektorem nie dostrzegł komizmu sytuacji. Radość trwała, ponieważ liczba pasażerów nieznacznie przekraczała ilość miejsc, ale i pod tym względem w Ghanie nie ma nic niemożliwego. Nasi wychowankowie, ubrani w najlepsze, kościelne rzekłabym stroje, rzucili się więc na fotele i zaczęli śpiewać piosenki. Wsiadłam ostatnia, zajmując miejsce na przedzie obok Ciebie i małomównego pana kierowcy, zamknęłam za sobą drzwi i ruszyliśmy!
Przed nami było ok. 290 km w największym słońcu, ale wiatr dmuchający przez szeroko otwarte okna poczciwej Bonanzy  nie pozwalał odczuć, że im dalej na północ, tym wyższa temperatura. Pierwszy odcinek przebiegał bez zakłóceń. Zatrzymaliśmy się w Kintampo, słynącego z wodospadów, o których już kiedyś Ci wspominałam. Tam tylko fufu, kurczak z ryżem i zakup zapasu wody, by dalej mknąć na północ. Region Północny, oddzielony od naszego Brong Ahafo rzeką – Czarną Voltą, powitał nas jak zawsze okrągłymi chatkami w niezliczonych, mijanych przez nas wioskach. Tam susza wciąż jeszcze daje się we znaki. Podobno widzieliśmy też pana prezydenta, który rzekomo mijał nas w jednym z trzydziestu czarnych luksusowych samochodów, które minęły nas na drodze, alarmując swoją obecność. Zatrzymaliśmy się więc posłusznie na poboczu i oczekiwaliśmy. Jako że zza przyciemnionych szyb niewiele można było dojrzeć, szybko zapomnieliśmy o tym spotkaniu, zbliżając się do rozwidlenia drogi, która miała poprowadzić nas już prosto do celu. Ok. 80 km od parku, skręciliśmy  w lewo na wyboistą drogę, która miała okazać się najtrudniejszym odcinkiem naszej przeprawy. Szlachetny asfalt skończył się, a przed nami rozciągała się tylko długa, czerwona ziemia o niezliczonych pagórkach. Początkowo podeszliśmy do tego wyzwania optymistycznie. W końcu to tylko krótki odcinek, może za chwilę coś się odmieni… Niewzruszony kierowca Bonanzy świetnie dawał sobie radę, a nawet śmiał się z mojej wystraszonej miny, gdy autobus przechylał się niebezpiecznie w jedną stronę. Po godzinie jednak wszyscy zaczęliśmy się niecierpliwić. Bonanza trzęsła się, jakby zaraz miała rozkraczyć się na środku drogi, a prędkość nie przekraczała 30 km/h. Minęła kolejna godzina, zaczęło się ściemniać, a parku nie było ani śladu. Dopiero po trzech godzinach, od kiedy wjechaliśmy na wertepy, po 18:00 dotarliśmy wreszcie do celu. Było już ciemno i niewiele mogliśmy dostrzec, ale w pełni radości zasiedliśmy do kolacji pod gołym niebem. Uśmiech tym większy, gdy spojrzałyśmy w górę. Wiem, że się ze mną zgodzisz – niebo na północy Ghany jest najpiękniejsze. Morze gwiazd zachwycało i okrywało cieniem rozgrzaną po całym dniu ziemię. Tej nocy, choć w dość wymagających warunkach, zasnęłam spokojnie.
Poranek miał powitać nas nowymi wyzwaniami. Jeszcze bez śniadania, o 6:30 zebraliśmy 40 rozbójników do punktu informacyjnego, przy którym czekał już na nas strażnik ze strzelbą, zawieszoną na ramieniu, zapraszający do wycieczki w głąb gęstego lasu. Dopiero w tym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, Bonanza okazała się nieoceniona: strażnik wskoczył na jej dach, zachęcając, byśmy zrobili to samo. Już zapomniałam, że czekał tam żelazny bagażnik, którego z łatwością mogliśmy się trzymać podczas jazdy. Tak oto wyruszyła nasza ekspedycja, rodem z National Geographic, gdy chwyciłam za Twój aparat i wspólnie zaczęliśmy wypatrywać zwierząt.
Park Narodowy Mole powstał dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku. Przez poprzednie stulecia był doskonałym terenem łowów – rajem dla kłusowników, ze względu na niezwykłe bogactwo zwierząt, na obszarze ponad 4500 km2. Dopiero pierwszy prezydent niepodległej Ghany – Kwame Nkrumah – w 1957 r. zadeklarował, że odtąd teren ten będzie chroniony. W roku 1971 został on uznany za Park Narodowy.
W Parku znajdują się setki gatunków zwierząt, z czego największą popularnością cieszą się antylopy, małpy, bawoły, guźce i oczywiście słonie. Tych ostatnich jest już coraz mniej. W ostatnich latach liczba słoni drastycznie spadła z 600 do 400, a będzie ich jeszcze mniej. Jako główną przyczynę, wciąż niestety podaje się kłusownictwo.
Tak więc tamtego poranka nasz cel był jasny – każde zwierzę będzie atrakcją, ale poszukiwać będziemy słoni. Naszym oczom pojawiło się wnet kilka małp przebiegających przez drogę. Dużo radości sprawiało obserwowanie zwinnych antylop, z których naliczyliśmy cztery różne gatunki. W górze królowały piękne ptaki, majestatycznie wznoszące się ku niebu, a krajobraz nizinny zdominowany został przez znanego wszystkim Pumbę z „Króla Lwa”, którego liczba mnoga przebiegała nam tuż przed kołami Bonanzy. Ich zabawnej grzywce na grzbietach mogliśmy się przyjrzeć lepiej podczas obiadu, kiedy to bezpretensjonalnie przechadzały się dwa metry obok między drzewami, czekając pewnie na resztki jedzenia. Jeszcze bardziej bezczelne okazały się małpy, które swoimi długimi łapami sięgały niemal naszego stołu.
Po dwóch godzinach porannej przejażdżki wróciliśmy z powrotem, niestety jeszcze bez widoku słonia w pamięci. Strażnik obiecał nam, że w ciągu dnia rozejrzy się po parku i da nam znać, gdy coś dostrzeże. Ok. 16:00 ruszyliśmy ponownie z nadzieją, że osiągniemy zamierzony cel. Od ostatniego roku, jak dowiedzieliśmy się podczas wykładu w Parku, słoni nie widuje się tak często. Powodem był największy od 20 lat deszcz jaki spadł dokładnie rok temu. Ponoć woda wciąż jeszcze pokrywa niektóre tereny, toteż słonie nie przechadzają się po lesie w jej poszukiwaniu.
W pewnym momencie strażnik dał nam sygnał, byśmy się zatrzymali. Opuściliśmy więc Bonanzę i zeszliśmy parę metrów do płynącego nieopodal szerokiego strumienia. Strażnik miał przeczucie, że słonie są w pobliżu. Ruszyliśmy więc w ślad za nim, w zupełnym milczeniu – jakiego nie widziałam chyba nigdy u naszych wychowanków – by wdrapać się na wieżę wartowniczą i obejrzeć teren. Nagle, w oddali ujrzeliśmy poruszające się niewielkie drzewo. Zaczęła się ekscytacja, a ja nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Po chwili jednak zobaczyłam dwa wielkie szare wachlarze, atakujące zielone drzewo, a były to uszy SŁONIA! Jeszcze tylko chwila i była też trąba, cztery ciężkie łapy i wielki tułów. Podobno słonie jedzą przez 18 godzin na dobę, ok. 400 kg zielska dziennie, a resztę czasu odpoczywają. To jest życie! Co zabawne, te największe zwierzęta lądowe świata, są drugimi najszybszymi na pewnym odcinku w Afryce – zaraz za gepardami. Dwie rzeczy, których nigdy nie zrobią to skakanie i położenie się na grzbiecie, które groziłoby złamaniem kręgosłupa. Wiadomości te, rodem z Animal Planet, nabrały szczególnego znaczenia, gdy mogliśmy zobaczyć na żywo ten wielki – dosłownie – symbol Afryki.
Szczęśliwi i zmęczeni wróciliśmy, by zasnąć spokojnie, a rano ruszyć w drogę powrotną. Tym razem miało być z górki, bo kierowca obrał drogę w przeciwnym kierunku, by ścianą zachodnią dotrzeć do naszego Sunyani.
Po drodze zobaczyliśmy jeszcze najstarszy meczet w Ghanie i w Zachodniej Afryce, mieszczący się z Larabanga – niewielkiej muzułmańskiej wiosce. Powstał w 1693 roku, a jego niespotykany kształt ponoć zawdzięcza się pierwowzorom z Sudanu.
Rzeczywiście, wyboista droga w stronę powrotną była znacznie krótsza i w niedługim czasie znaleźliśmy się na „autostradzie” do regionu Brong Ahafo. Klimat zmieniał się z każdą godziną, ale nie to siedziało cały czas w mojej głowie. Od tej strony Ghana graniczy przecież z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Niełatwo jest się uśmiechać, gdy za oknem toczy się wojna…
Wszystko byłoby dobrze jednak, ale Bonanza najwyraźniej nie zdążyła nam jeszcze dać w kość. Gdy wjechaliśmy do Wenchi, oddalonego o godzinę od Sunyani, w powietrzu dało się odczuć dziwny zapach. W jednej chwili kierowca skręcił do warsztatu samochodowego i zaczął wołać, żebyśmy wysiedli. Rozbójnicy, niewiele myśląc, zaczęli wyskakiwać przez okno, by dopiero potem przekonać się co się stało: nasz rozklekotany wehikuł nie wytrzymał presji i cóż – spaliło się łożysko w jednym kole. Po raz kolejny, z rozbawieniem mogliśmy obserwować 15 mężczyzn, z których dwóch może naprawiało maszynę… coca colą. Całe szczęście, że stałam pod drzewem, gdy lunął obfity deszcz…
Z pozdrowieniami,
A.

PS Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie. / Koh 3,11