„Dios nos ha puesto en este mundo para amar”

Tak Alicja*, masz rację pół strony o Vacaciones ùtiles to tak, jakby nie napisać nic, ale… Chciałabym Ci przypomnieć nasz około 20 godzinny dzień pracy, moje ciągłe przemieszczanie krzesełek, wyszukiwanie brakujących tablic, proszenie się o kredę, gąbki i zawsze najbardziej potrzebny papel lustre oraz wykradanie każdej chwili w ciągu dnia by przygotować zajęcia, słówko czy modlitwę, wykąpać się czy pobyć tylko ze sobą. A wszystko to przy 35 stopniowym upale 24 na dobę i moim przeziębieniu, które było dość podejrzane skoro trwało ponad miesiąc. To wszystko razem jakoś odbierało mi siły do pisania. Hehe, pamiętasz jak łapałaś mnie na zasypianiu przed kompem? Zresztą wiesz Aluś, że styczeń i luty to nie był mój najlepszy okres w Bosconii, znaczy był i nie był. Atmosfera była świetna, przyjaźnie się zawiązywały i utrwalały, ale same Vacaciones ùtiles i Sol Bosco kosztowały mnie wiele nerwów i wiele wewnętrznych bitw.

Poza tym to był czas kiedy całą sobą chłonęłam Piura, łapałam wspomnienia, bo zegar tykał nieubłaganie, to była końcówka mojego wolontariatu, więc szkoda było czasu na ślęczenie przed komputerem, wolałam czasem posiedzieć na huśtawkach, posłuchać echa w „nowym kościele”, pobłądzić po oratorium ( o! tego chyba nie wiedziałaś). Kiedy przyjechali moi bliscy to już w ogóle nie miałam na nic czasu.

No i przyszedł czas wyjazdu… Najpierw pożegnanie z w kościele, prawie obce kobiety przychodziły mnie wyściskać, tyle dobroci przelewały w swoich słowach, tyle osób płakało.. Później pożegnanie z animatorami, za które ogromnie Ci dziękuję, no i ostatni dzień. Moje ostatnie chwile na Villa Kurt Beer, dzieci cieszące się z polskich czekoladek i powtarzające „nie wyjeżdżaj”. Później podziękowanie wyryte na medaliku, który dostałam od ks. Piotra, a raczej całej wspólnoty, pośpiesznie pakowana walizka (i pomyśleć, że zwykle pakuję się dużo wcześniej i wszystkie rzeczy są równiusieńko poukładane), uściski, uściski i jeszcze raz uściski, pospiesznie szeptane błogosławieństwa, oddanie kluczy i już wyjeżdżamy z Bosconii, ostatnie spojrzenie na dom… A później Wy na dworcu, heh domyśliłam się, że Angela tak mnie nie puści:) Dziękuję, bardzo to było dla nas ważne i miłe. No i ks. Ramos, który przyjechał za nami taxówką, Wasza miłość otaczała nas z każdej strony.

W autobusie czytaliśmy z Danym listy pożegnalne, oglądaliśmy prezenty. Już nie pamiętam co od kogo, ale wszystko zachowałam. 15 godzin minęło szybko i już byłam w Limie, zaczął się inny czas pobytu w Peru..

Wiesz co mnie dziwi do teraz? Brak łez, chyba to wszystko było zbyt ważne dla mnie. Owszem płakałam, że jakieś 2 tygodnie przed wyjazdem, kiedy zdałam sobie sprawę, że to już ostatnie dni. Ty byłaś na plaży a ja wylałam morze łez. A później już nic, inni ocierali łzy, a ja czułam tylko takie ciepło a czasem ból w sercu.. No i przecież wkręciłam sobie, że wrócę, nie wiem jak to zrobię, ale wszystkim mówiłam do zobaczenia a nie żegnaj. Obiecałam, muszę więc wrócić.

Czas od wyjazdu z Piura 21 lutego do wylotu z Peru 16 marca minął bardzo szybko, wręcz ekspresowo. Do czasu, gdy mój komputer jeszcze działał byłam stale w kontakcie z ludźmi z Piura i próbowałam napisać coś na bloga. Później jednak nie udało się znaleźć komputera z polską klawiaturą i tyle czasu, by siąść i zebrać myśli.

Dziś spotkałam się z przyjaciółkami, zjadłyśmy turron z Limy, chifles z Piura, canchitę, panteon, cukierki z coki, piłyśmy nawet chicha morada z sobre. Taka słodka cząstka Peru w Polsce. Zobaczyłyśmy zdjęcia, a raczej ich cząsteczkę, dziewczyny poszły a ja postanowiłam w końcu postawić kropkę i napisać zaległy post.

Temat zaczerpnęłam z mojej peruwiańskiej flagi, pełnej autografów i dedykacji. Tłumaczyć nie będę, wszyscy wiedzą, że jesteśmy tu żeby kochać. By kochać do tego stopnia, że gdy samolot wzbija się w powietrze, światła Limy stają się coraz mniejsze, coś ściska za serce, po policzku spływają dwie duże łzy a usta szepczą „wrócę”…

* ten post jest odpowiedzią na komentarz Alicji do „Z Księdzem Bosco jet bosko”, dla tych, co nie wiedzą – Alicja jest wolontariuszką SOM w Warszawie, z którą pracowałam w Bosconii i która zostaje tam do lipca