Wszyscy Święci w Puno

Naszą wyprawę do Puno i Boliwii zawdzięczamy wielkiej łaskawości wszystkich świętych. W związku z ich uroczystością dostaliśmy dodatkowy dzień wolny, o kolejny poprosiliśmy i tak oto na pięć dni opuściliśmy Arequipę. Najpierw zwiedziliśmy Puno, a następnie cudowne wyspy na Jeziorze Titicaca – leniwie, spokojnie i bardzo folklorystycznie.

Wyjechaliśmy w niedzielę z rana. Bilety, o zgrozo, dwa razy droższe niż zazwyczaj. Taka to już tradycja, że na święta stawka wzrasta. Za 40 Soli (ok. 40 zł) przybyliśmy do Puno ok. 14.00, pobłąkaliśmy się po mieście, zobaczyliśmy katedrę, skoki rowerzystów i udaliśmy się na port z nadzieją, że już tego samego dnia wyruszymy na wyspy. Puno samo w sobie nie zrobiło na nas dużego wrażenia. Miasto co prawda nad najpiękniejszym jeziorem Peru i z ładną katedrą, ale po za tym budynki szare, a otaczające wzgórza o tej porze dosyć ponure. Przykuwają jednak uwagę tradycyjne stroje mieszkańców. Panie w pięknych spódnicach i melonikach, a panowie eleganccy w garniturach. Kolory, koronki i nakrycia głowy ewidentnie sugerują, że, jak głosi szyld przy wjeździe, Puno to folklorystyczna stolica Peru.

U samego wejścia do portu zaczepił nas kapitan, oferując super ofertę. Od początku coś mi nie pasował, a już siedząc w łódce całkiem mi się naraził dziwnymi wyliczeniami, które nie zgadzały się z pierwotną wersją. Wyszliśmy więc z jego łodzi i zaczęliśmy szukać. Okazało się, że nasz kapitan to niezły naciągacz, bo za wycieczkę, którą nam proponował można zapłacić 55 Soli z dwie osoby, a nie, jak on proponował, 80! Tak więc kupiliśmy bilety na następny dzień, wypiliśmy mate de coca i poszliśmy szukać hotelu. Przenocowanie w Puno okazało się zbawienną decyzją, bo w nocy dopadło mnie coś w rodzaju choroby wysokościowej. Ból taki, jakby głowę miało rozerwać. Podziałały dwie aspiryny i długi sen.

Następnego dnia o 7.30 ruszyliśmy na wyspy. Podróż przepiękna, można było zachwycać się widokami turkusowej wody, błękitnego nieba i stworzeń kaczkopodobnych. Uros, jak się okazało, to nie tylko jedna wyspa, ale 60, które skupione są mniej więcej w jednym miejscu. Ludzie sami budują swoje wyspy z trzciny tutora, budują z jej korzeni podstawę, a później warstwami układają trzcinę. Wyspy są maleńkie, ale każda ma swoją nazwę, prezydenta, sklepy. Na jednej jest nawet szkoła. Dzieci codziennie łódkami dopływają, aby tam się edukować. My też spróbowaliśmy takiej przejażdżki między wyspami tradycyjną łódką. Po dwóch godzinach ruszyliśmy w dalszą podróż. Do Taquile dotarliśmy po 3 godzinach. Może to się wydawać długo, ale tak naprawdę, podróż była bardzo przyjemna. Na wyspie od razu przywitał nas tutejszy dżentelmen z czerwoną czapką i zabrał na wzgórze do centrum. U niego mieliśmy spać na 15 Soli i obiad za 15. Takie stawki ponoć na całej wyspie, bo kasa rozdzielana jest na wszystkich mieszkańców. Po małej rundzie Tomka wyspecjalizowanego w targowaniu i szukani promocji, okazało się, że można też za 10, więc nasz gospodarz też zszedł do 10. Ulokowaliśmy się w przytulnym pokoju. Co prawda bez prądu i bez wody, ale taki jest standard na całej wyspie, dzięki czemu można odpocząć nieco od głośnej i nachalnej cywilizacji. Co prawda niektórzy zamontowali sobie baterie słoneczne, ale to są nieliczne przypadki. Tego dnia zrobiliśmy jeszcze przechadzkę po wyspie, ale przed zachodem słońca wróciliśmy. Następnego ranka wyruszyliśmy na dalszy podbój wyspy. Gdy odpoczywaliśmy na drodze, Tomek ukradkiem, tak się nam przynajmniej wydawało, zrobił zdjęcia miejscowemu chłopcu. Nie mamy serca wyciągać aparatu, gdy ktoś patrzy. Chcielibyśmy zachować na papierze ludzi, ich piękne stroje, kulturę, ale też nie chcemy być nachalnymi turystami bez skrupułów. Dlatego też albo pytamy o pozwolenie na zrobienie zdjęcia, albo z daleka je robimy. Nasz wcześniej wspomniany chłopiec – ok. 10 lat, zauważył, że robimy mu fotkę i z odwagą w oczach, mówi do nas: „Sol za zdjęcie.” Do tego też już byliśmy przyzwyczajeni, bo dzieci czasem same podbiegają i krzyczą „Zdjęcie, zdjęcie”. Za taką usługę oczywiście wymagają zapłaty – ok. 1 Sola. My Jesusa (tak się chłopiec nazywał) poczęstowaliśmy ciastkami i też był zadowolony. Zaproponował, że nam potowarzyszy w wędrówce. Od razu zapytaliśmy za ile, bo na pewno nie była to propozycja bezinteresowna. Za 3, my że za 1 Sola. Zgodził się. Oprowadził nas po wszystkich ruinach na wyspie.
„Tutaj żył Inka. A tu świętowali. Tu są kości Inków, o tu. Ale nie dotykaj, bo możesz umrzeć. Tak mi brat powiedział. Tego też nie dotykaj. Niektórzy gringo tu przychodzą sami i dotykają, bo nie wiedzą. Potem ich spotyka nieszczęście. Tutaj składano ofiary, albo ścinali głowy, o na tej wystającej skale…..Kiedyś tu mieszkali Inka, ale przypłynęli Hiszpanie i wrzucili lud do 3 garnków i utopili. Byli zazdrośni. Nie lupie ich… A tam jest Boliwia, to też nasi wrogowie…. W 2012 Słońce spadnie na ziemię i wszystko zniszczy. Nawet naszą wyspę… Z Taquile wyjeżdża dużo osób. Mój tata też wyjechał, żeby pracować, jak byłem mały. Jeszcze nie wrócił… Co lubię robić? Pracować na polu.”
Jesus chodził z nami ok. 2 godziny, pokazując i opisując zabytki lepiej niż jakikolwiek przewodnik. 5 Soli, które nieoczekiwanie od nas dostał, tak go ucieszyło, że niemal frunął do domu, a nie biegł. Poszliśmy tego dnia jeszcze na plażę popływać i nadszedł czas dalszej podróży. Po pobycie na wyspie zostały nam w pamięci piękne stroje. Kobiety w czarnych bądź kolorowych spódnicach do kolan, jednokolorowa bluzka i czarna chusta na głowie, która za dnia chroni przed słońcem, a popołudniu przed chłodnym wiatrem. Panowie w czarnych spodniach i kamizelkach, białych koszulach i kolorowych grubych pasach. Ukoronowaniem ich stroju są czapki, które sami dziergają na drutach! Normalnym widokiem jest mężczyzna spacerujący i robiący na drutach. Te ich czapki są bardzo specyficzne, jakby krasnoludków. Nakłada się od połowy czoła, a pompon sięga ramion. Jeśli mężczyzna ma żoną, nosi czerwoną czapkę. Jeśli kawaler biało- czerwoną. Z takiego nakrycia głowy można zrobić daszek, albo ułożyć na ucho od strony wiatru i człowiekowi ni chłód ni gorąc nie grozi. Ludzie nie tylko mają ładne stroje, ale też sami piękną urodę, niebywałą. Mówią dosyć dziwnie, bo na wdechu. W Quechua, ich języku rodzimym, wiele głosek mówi się na wdechu i te przyzwyczajenia przenoszą na wyuczony język hiszpański. Co jeszcze nas nieco zdziwiło to układy damsko-męskie. Może to tylko przypadek, ale zarówno w naszym domku, jak też w miejscu, gdzie jedliśmy, to mężczyźni starają się o klientów, gotują, noszą walizki itd, a kobiety zgarniają kasę, ale się ustawiły:) Żal było opuszczać wyspę pachnącą maniu (na zdjęciu) i eukaliptusem, ale czas nas ponaglał.

Wróciliśmy do Puno ok. 17.00 i tego samego dnia ruszyliśmy do Yunguyo przy granicy z Boliwią. Tego dnia świętowano uroczystość wszystkich zmarłych. Na ulicach spotykaliśmy ludzi ubranych na czarno, żałobnie, ale podchmielonych i rozśpiewanych. Tak tu się obchodzi 1 i 2 listopada. Na cmentarz zabiera się jedzenie, alkohol, instrumenty. Wszyscy wszystkich częstują, sąsiadów na cmentarzu i też tych, co właściwie jeść już nie są w stanie. Kęs dla mnie, kęs dla sąsiadki, kęs dla dziadka w grobie, łyk dla mnie, łyk na ziemię. Po zmroku zaczyna się prawdziwa impreza. Ludzie po prostu świętują ze zmarłymi, dają im to, co się wydaję najprzyjemniejsze.

Rankiem zjedliśmy seviche (surowa ryba z cebulą – pycha!) i ruszyliśmy do Boliwii. Granicę przechodzi się pieszo. Właściwie można przejść i nikt nie zauważy, ale jakby w drodze powrotnej ktoś poprosił o dokumenty i nie byłoby pieczątki, to 30$ kara. Tak więc wyszukaliśmy odpowiednie urzędy, najpierw peruwiańskie, potem boliwijskie i po trzech próbach, udało nam się przejść. 3 razy nas odsyłano, bo peruwiańscy urzędnicy, tyle tazy zapomnieli pieczątek w różnych miejscach. Dotarliśmy w końcu do Copacabany, zwiedziliśmy centrum ze specyficzną katedrą, zjedliśmy małe smażone rybki, pochodziliśmy po straganach turystycznych, których w tym miejscu jest mnóstwo i ruszyliśmy na Isla del Sol (Wyspa Słońca), gdzie według legendy narodziło się słońce, na jej północną część. Nie płynęliśmy łódką turystyczną, tylko dla miejscowych. Można było do woli zachwycać się kolorowymi świecącymi spódnicami i melonikami.

Wszystkie oferty turystyczne do Egiptu, Haiti czy na Florydę wysiadają w porównaniu z wyspą. Widoki zapierały dech. Dookoła turkusowa woda, po jednej stronie aż po horyzont, po drugiej inna wyspa, a jeszcze z innej wysokie góry z ośnieżonymi wierzchołkami. Za pokój tuż nad jeziorem zapłaciliśmy 15 Boliwianos (ok. 7 zł). Tutaj nie tylko przyroda zachowana jest w dziewiczym stanie, także ludzie pracują jak przed laty. Ręczna orka, wyrównywanie ziemi, sianie, zbieranie. A gdzie żyją najszczęśliwsze świnki? Oczywiście na Isla del Sol. Spacerują, gdzie mają ochotę. Także na naszej plaży z białym piaskiem i przezroczystą wodą były stałymi gośćmi. O wschodzie słońca ruszyliśmy z plecakami na wędrówkę na część południową. Marsz ok. 3 godzinny, ale bardzo przyjemny. Trasa łatwa, ranek rześki, a widoki zniewalające, 5 Boliwianos za wstęp na tracę (albo 10 jak się zaśpi:) Po drodze nieoczekiwana sytuacja. Tomek z aparatem przez ramię sunie, żeby zapłacić za łódkę. Na drodze 3 kobiety z osłem. „Zrobił pan zdjęcia dla osła?” „Hmm?” „Tak zdjęcie. Za takie rzeczy się płaci. Więc jak, zrobił pan czy nie?” „Nie, nie zrobiłem.” „To dobrze, do widzenia.”

Wieczorem nadszedł czas powrotu, jeszcze tylko flaczki z patelni w Puno u pani na targu, słodycze dla dzieciaków i można wracać. Pięć dni na odpoczynek, zachwyt, doładowanie baterii. Oby starczyło do stycznia, żeby jak najlepiej zakończyć pracę.

Ps. Wielkie dzięki dla Darka, który z dziennikarską precyzją opisał plan podróży, który wiernie realizowaliśmy. Darku, rzucaj Warszawę na miesiąc i przyjeżdżaj w styczniu na wspólne wędrówki!