Więcej, szybciej, lepiej…
W miarę upływającego czasu coraz głębiej wnikamy w środowiska ludzi, z którymi pracujemy. Poznajemy genezę problemów, z jakimi się borykają, przez co łatwiej jest nam dostosować odpowiednie działanie. Każdego dnia zauważamy nowe możliwości niesienia pomocy potrzebującym i zawsze staramy się na nie odpowiadać działaniem. Brzmi to bez wątpienia wzniośle, ale czy na pewno jest dobre?
Do zakończenia naszej pracy misyjnej jest bliżej niż dalej. Pierwsze miesiące wytężonej pracy uzbroiło nas w doświadczenie, dzięki któremu skutecznie stawiamy czoła pojawiającym się wyzwaniom. Skończył się czas dopytywania, czajenia się itd. Widzimy potrzebę i robimy co trzeba. Opieka nad chłopakami – to standard, po to przyjechaliśmy. Oratorium – już lepiej, w sobotę po południu nasz dom pustoszeje, to dobra opcja na zagospodarowanie wieczoru. W niedzielę młodzi wracają dopiero po południu, do tego czasu dobrze jak zrobimy niezbędne zakupy. W ciągu tygodnia może być trochę przyciasno z czasem. Poniedziałek jest sympatyczny, Justa ma większy dyżur. Z rana poderwę naszych cwaniaczków do lotu i przypilnuję sprzątania po obiedzie, reszta to luzik. W takim układzie skoczę tylko odbiję zdjęcia dla sponsorów, może w końcu zrobię pranie (to z pewności umocni nasze małżeństwo), zajrzę do hiszpańskiego, ze starszymi w stolarni zrobię szczudła. Może przygotuję jeszcze zajęcia do szkoły… hmm… nie, na to raczej nie styknie czasu. Ciężej będzie we wtorek. Budzenie w standardzie, później do dwunastej centrum medyczne, no i mam dyżur z chłopakami. To dzień, w którym odpoczywa Jucia. Przygotowuje zajęcia do CEO, pierze pościel, ogarnia merytorycznie nasz projekt, ciśnie hiszpański. Wychodząc z gabinetu, dzwoni opiekunka socjalna Laura:
–Tomi mamy nową dzielnicę do rozprowadzania darów. Możemy skoczyć dzisiaj?
–Dziś nie przejdzie, jutro z rana, z tym że musimy wrócić do południa, bo z Justą mamy zajęcia.
Od pewnego czasu obserwujemy efekty naszej pracy, to cholernie motywuje po pierwszych miesiącach „suszy”. Coś tam w głowie obijają się słowa ks. Pawlukiewicza:
–Zwolnij, czas dla siebie, refleksja.
– Dobra Piotrek, jutro mamy czwartek – szybka riposta podkorowa.
Czwarty dzień tygodnia to nasza niedziela. Pierwsze i patrząc z perspektywy gigantyczne zwycięstwo. Szabat, Ramadan, Wielkanoc, wszystko w jednym – czas święty, nietykalny. Wtedy stajemy się petentami Urzędu Pracy, to nasza niedziela. Wstajemy grubo po dziewiątej, wcześniej się nie da. Długi trzeba spłacać nie tylko w gotówce. Cały dzień dla nas, nie mamy dyżuru. To idealna okazja, żeby podgonić bloga i napisać jakiś artykuł do neta. Odpowiedzieć na zaległe maile i odpocz… Justa ma w piątek zajęcia, więc siada, by je przygotować. Pierwszy dzień weekendu mija w podobnym tonie.
Pojawia się tyle nowych potrzeb jak temu sprostać? Trochę rzadziej siadać, ukręcić trochę… i jeszcze… i jeszcze trochę snu, to wszystko da się zrobić. Naszła mnie jednak pewnego dnia refleksja. Nie samoistnie, bo w taki sposób nie miała możliwości się przebić przez zaćmę skołowanego mózgowia. Wbita została do mojej głowy jednym zdarzeniem.
Podczas śniadania, przy wspólnym stole, dzieciaki od czasu do czasu robiły specyficzny wyraz twarzy. Bez napięcia, jakiejkolwiek mimiki, coś jak przy chorobie Parkinsona. Chwilę młody współśniadaniowicz pyta patrząc prosto w oczy z zaniepokojeniem:
–Co Ci jest Tomi?
–Chyba Ci gówniarzu?! – na szczęcie ten głos słyszalny był tylko w mojej głowie, a na zewnątrz wydostało się standardowe:
–Wszystko w porządku, trochę jestem zmęczony.
Zostałem tym zmuszony do refleksji. Chłopak pytał się z troski, a ja chciałem mu wrzucić za to joby. Gdy wróciłem do mieszkania, zatrzymałem się przed lustrem, widząc, a nie tylko patrząc. Rzeczywiście mordę, którą tam zastałem, śmiało można było okrzyknąć porażką roku. Kontynuowałem tok dociekań. Cofnąłem się myślami w czasie. Z niepokojem i zdziwieniem zarazem stwierdziłem, że praktycznie nie widujemy się z Jucią. Jesteśmy obok siebie, każdy zajęty swoją robotą i w rzeczywistości się nie zauważamy. Straszne, ale prawdziwe. Mijaliśmy się jak dwa korpusy ufiksowane wzrokiem na wyznaczone przez siebie samych cele. Najśmieszniejsze, że wszystko, co robiliśmy, było dobre i potrzebne. Każde zajęcie, któremu się poświęcaliśmy było godne wysiłku. W rezultacie zarobieni, ciągle przycinając sen i czas na odpoczynek staliśmy się niewolnikami własnych ambicji. Uświadamiając sobie rosnące potrzeby wokół, gonieni ambicją staraliśmy się im zapobiec za wszelką cenę. BŁĄD, SKUCHA, WTOPA!!! Zmęczenie odebrało nam zdrowy dystans do tego, co robimy. Czasem walczyliśmy o rzeczy, które niepostrzeżenie (dla nas) były już nieaktualne. Łapaliśmy coraz to nowe zajęcia, tracąc na jakości naszej pracy na każdym froncie. Stało się jasne, dlaczego od pewnego czasu ciężko było nam nawiązać kontakt z chłopakami. Bo nas z nimi nie było! Mimo, że spędzaliśmy codziennie minimum po kilka godzin.
Jak się nieco ogarnęliśmy, przeanalizowaliśmy nasze postępowanie, doszliśmy do wniosku, że największe błąd w jaki wpadliśmy to ograniczanie snu. Zaraz potem stał brak czasu na odpoczynek, taki, gdzie mogliśmy zająć się tylko sobą. To trochę przypomina odwyk, ale powoli robimy postępy. Już zreflektowani bardziej dbamy o sen, jako standard przyjmujemy osiem godzin na dobę. Staramy się też uprawiać więcej sportu. Pływać, biegać, ze dwa razy wybraliśmy się nawet na konie. Siadamy razem, nie robiąc zupełnie nic (albo prawie nic). W efekcie poświęcamy mniej czasu na pracę, a wszyscy na tym zyskują. My w pierwszym rzędzie. Nauczyłem się przy tym bardzo ważnej i przydatnej rzeczy. Mówić NIE, dbając o własne dobro. A już szczególnym zwycięstwem jest, gdy rozkaraczony między różnymi „pilnymi” zajęciami powiem NIE dla siebie samego.
Polecam w wolnej chwili (już widzę ten lekki uśmiech i kiwanie głową, mimo to POLECAM) zajrzeć na stronę Dominikanina Piotra Pawlukiewicza. Można znaleźć tam proste kazania (bez bicia piany i kręcenia się w kółko) na tematy, które bez wątpienia dotyczą nas wszystkich.
Tomek