Jean Paul i płatki kukurydziane

A dziś piszę, bo chciałam się pochwalić tym, że bardzo miły dzień miałam. Mimo, że nie spałam długo, bo ok. północy wpadłam na genialny pomysł wypróbowania kuchenki w moim nowym pokoju i upieczenia ciasta. Ze względu na niemożliwość zobaczenia czy ciasto już się upiekło (to jeden z głównych minusów tego piekarnika, zaraz po tym, że jest gazowy) niejako poniosłam porażkę, mój pierwszy biszkopt za puszysty nie był, ale praktyka czyni mistrza, więc…:) A wracając do tematu, jakoś udało mi się wstać przed 6, pomodlić, najeść (no cóż  malutkie słodkie bułeczki i jeden omlet dla 7 osób, to jak na moje przyzwyczajenia śniadaniowe trochę mało), nakarmić papużki i do tego momemntu wszystko było ok. Pierwszy error pojawił się, gdy zaczęłam szukać kluczy do jadalni, żeby móc wcześniej przygotwać miseczki. Nie było ich tam gdzie zwykle, nie miała ich ani kucharka, ani sprzatczka, ostatecznie okazało się, że hermano Agustin zostawił je w jednym z warsztatów mechanicznych. I to jest Piura właśnie, nie planuj, że coś szybciej zrobisz, hora peruana i tak cię dopadnie:)

Ale spoko, przetrwałam, miseczki znalazłam, przygotowałam. Później poćwiczyłam trochę mięśnie pompując piłki (na szczęście mamy kilka nowych i oszczędzam siły) i wreszcie otwarłam bramę pieczary wpuszczając dzieci. Trochę ich mało dziś przyszło i martwię się, bo od soboty nie widziałam Alexy, Jeana Poola od niedzieli, Jeana Carlosa i Jose od dwóch dni. Przyzwyczaiłam sie do nich i martwię się tym, co też mogą robić, gdy nie są w oratorium. No, ale ci, co przyszli byli nadwyraz spokojni, jak na czwartek. W miarę sprawnie i samodzielnie rozwiązywali swoje zadania szkolne, a gdy te się skończyły łyknęli haczyk i wzięli się do kolorowania. Wykorzystałam to, że lubią to robić i przygotowałam kolorowanki matematyczne z mnożeniem, dzieleniem, dodawaniem i odejmowaniem. Uff, mogłam spokojnie dzielić w słupku z Darwinem.

A teraz jeden z elementów, które stworzyły tak miłą atmosferę dziesiejszego dnia: drugie śniadanie. Pozwoliłam sobie na małą zmianę w menu i zaserwowałam dzieciom płatki z mlekiem. Założę się, że nie potraficie sobie wyobrazić ile  radości im tym sprawiłam. A były to zwykłe płatki kukurydziane, bez żadnych udziwnionych dodatków. Obiecałam, że jutro też będą, bo w magazynie jest jeszcze sporo pudełek z płatkami, które oczywiście pochodzą z darów z Kanady (jak więksość rzeczy w Bosconii). A nic tak nie cieszy, jak uśmiech zadowolenia na twarzach dzieci.

Przeskakując trochę przejdę do drugiego elementu budującego atmosferę dzisiejszego dnia. A więc dokonałam dziś odkrycia, że Jean Paul, bliźniak Jeana Pierra, powoli zaczyna sie do mnie przekonywać. Do tej pory bardziej mnie negował niż słuchał i trzymał mnie na dystans. Dziś dosiadłam się do niego i do Manuela Gustavo przy kolacji i ze zdziwieniem odkryłam, że trochę mnie jednak lubi. Aj, bardzo fajne uczucie.

No więc ten dzień mnie bardzo podbudował. Kończy się też pozytywnie, bo jak zaczęłam pisać i szukałam gniazdka za biurkiem, odkryłam, że nie miszkam tu sama. Trochę się oprzestraszyłam, gdy nagle spojrzała na mnie jaszczurka, ale spoko zostałam uprzedzona, że dobrze jest mieć przynajmniej jedną na ścianie, żeby nie narzekać na owady. Pisanie oczywiście zostało mi przerwane i poszłam przygotowywać kolację dla Luisa, który w Bosconii pełni funkcję woźnego. Poczęstowałam go gorącym kubkiem, powiedział, że dobre:)

W nagrodę dostało mi się zmywanie naczyń. Wcześniej nie było wody, więc zostawiliśmy z klerykiem niespodziankę dla kucharki, która przychodzi rano. No, ale skoro teraz już była… Ale i tak dzień był fajny (mimo, że nie cierpię zmywania naczyń). Jeszcze tylko wyślę maile do animatorów z Oratorio Bartolomé Garelli przypominając, że w sobotę o 17:30 mamy spotkanie i mogę iść spać.