„J” jak jedzenie
Korzystając z tego, że internet postanowił nie działać, a mam 15min. To coś napiszę, a wieczorem wrzucę na bloga.
Dzisiejszy post sponsoruje literka „J”, jak jedzenie. Jakoś tak od soboty wszystko krąży wokół tego słowa. Dlaczego? Po I w sobotę, korzystając z wolnego przedpołudnia, przygotowałam obiad dla całej wspólnoty. Oczywiście polski obiad. Była zupa, kluski śląskie i mizeria, a nawet kisiel z peruwiańskich owoców na deser. Nie jestem za dobrą kucharką, ale się udało i wspólnota delikatnie zasugerowała, że mogę znowu coś ugotować, najlepiej na pożegnanie Hiszpanów, którzy wyjeżdżają w sobotę. Chodzę więc teraz i myślę, co by tu przygotować:)
Z tego mojego myślenia o jedzeniu zrodził się też dobry uczynek. A nawet i dwa. Pierwszy: kluski, jak to kluski zwykle robi się ich za dużo albo za mało, podobnie z kisielem. Mi wyszło za dużo więc wieczorem poczęstowałam resztą jedzenia animatorów. Mówili, że dobre i zabrali trochę do domu, żeby poczęstować mamę:) Kolejne dobre następstwo myślenia o jedzeniu miało miejsce wczoraj. W czasie wieczornego posiłku dla dzieci z oratorium dosiadłam się do Edwina. Głównie dlatego, że Renzo zdążył mi naskarżyć, że tamten już coś zjadł, a przecież wiadomo, że przed modlitwą nie wolno. No to czekając aż wszyscy spokojnie zajmą miejsca postanowiłam popilnować Edwina i zająć go rozmową, żeby nie musiał myśleć o jedzeniu. A widać było, że oczka mu się świecą na widok ryżu z tuńczykiem i pysznego sosu. No to się dowiedziałam, że mieszka w Peru Canada. Od razu moje zwoje myślowe z tematu jedzenie przeszły na temat bieda, bo co nieco o tym regionie słyszałam. Nie pomyliłam się chyba zbytnio w swoim myśleniu. Edwin spałaszował wszystko w tempie naddźwiękowym i grzecznie oddał mi talerzyk i kubeczek. Widać było, że jest jeszcze głodny, więc przyniosłam mu dokładkę, którą również wsunął nim się obejrzałam. A później resztę jedzenia dwójki innych dzieci. Nie pytałam czy tego dnia coś jadł, pośmiałam się tylko, ze jest taki chudziutki a potrafi zjeść tak dużo.
Jak widzicie do oratorium przychodzą różne dzieci i te najbiedniejsze, i te które mieszkają w trochę lepszych warunkach (czyt. mają podłogę w domu i kilka ładnych rzeczy, bo mamie się udało i ma lepszą pracę, bo zwykle tej pracy brak lub są to najmniejpłatne czynności). Nie wszyscy pałaszują tak szybko, jak Edwin, zdarza się, że ktoś tylko skubie bułkę, a później ukradkiem chowa ją w plecaku, żeby zabrać do domu. W zeszłym tygodniu zauważyłam, że wiele dzieci przynosi z sobą butelki bądź woreczki, by także słodzonym mlekiem podzielić się z rodziną.
A dziś zabrakło nam jedzenia dla 11 osób. Jak to się stało? Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia, ktoś musiał się pomylić w liczeniu albo sporo dzieci się spóźniło. Tym razem jednak kucharki zdążyły wszystko przygotować zanim weszliśmy do jadalni i nie można już było zmniejszyć porcji innych dzieci, żeby wystarczyło dla wszystkich. Dlatego 11 najstarszych dziewczyn zamiast ciepłego posiłku jadło ciasteczka. Na szczęście owoców mamy tu pod dostatkiem i tak jak inni piły świeży sok z marakui.