Mrówka misjonarka – część pierwsza
Jestem w Bosconii tydzień, a wydaje się jakby minął conajmniej miesiąc. Prawie już nie pamiętam jakie wrażenie wywarły na mnie domy na pustyni, które zobaczyłam zbliżając się do Piura. Z drugiej strony tylu rzeczy jeszcze nie wiem i tylu imion dzieci nie pamiętam (spróbujcie zapamiętać imiona prawie setki roześmianych dzieciaków z oratorium porannego i ponad 200 z oratorium popołudniowego, biorąc jeszcze pod uwagę odmienność tych imion od znanych Wam wcześniej, no i ich „dziwne” brzmienie). Czasem czuję się tu jak dziecko, bo wielu rzeczy uczę się od podstaw…
Wyjeżdżałam z Polski trochę w pośpiechu, świeżo po obronie, tydzień po otrzymaniu krzyża misyjnego…wiele rzeczy załatwiałam na ostatni moment, ale mimo to w sercu odczuwałam spokój. Ten spokój towarzyszy mi równiez w Bosconii. Wiem, że Bóg czuwa, że jest ze mną i małymi piurańczykami.
Piura, miasto na pustyni, i Bosconia moja mała oaza szczęścia. Ludzie w Piura są bardzo otwarci, życzliwi i rozmowni (szkoda tylko, że nie wszystko rozumiem). Podobnie wolontariusze z Hiszpanii, którzy również przyjechali tu do pracy w oratorium. Dzięki nim działa ono naprawdę sprawnie, a ja nie gubię się w natłoku zajęć.
Nie będę się dziś rozpisywać, chociaż w ciągu tego tygodnia naprwadę wiele się działo, ale przyjdzie czas na wszystko. Dla tych, co chcą więcej, zamieszczam kilka zdjęć z poszczególnych dni.