A tam, w Polsce…
Pierwszy nowy wpis miał być o czymś wesołym i ciekawym, ale niestety nie będzie. Wprawdzie ostatnie zambijskie historie były dla mnie bardzo wesołe i bardzo ciekawe, ale jeszcze muszą się poukładać w głowie i w sercu. Natomiast wczoraj – tak jak chyba nas wszystkich – zajęły mnie inne smutne wieści.
Zaczęło się od porannego smsa od Mamy: „Jeśli jeszcze nie widziałeś serwisów informacyjnych z Polski, to otwórz internet.” Otworzyłem, no i zobaczyłem. Potem przez cały dzień, w przerwach różnych zajęć, wczytywałem się w kolejne informacje. I coraz bardziej czułem taki rozdźwięk: w sercu – chmury, za oknami – piękne afrykańskie lato. Owszem, paru tutejszych znajomych, z którymi podzieliłem się informacjami o katastrofie, było wstrząśniętych, ale poza tym – wokoło tłum po swojemu radosnych i beztroskich Zambijczyków. Później pomyślałem sobie – może to i w jakiś sposób dobrze, że w tym momencie nie jestem w Polsce, wśród swoich. Tutaj, odizolowany, mogę poczuć, na ile mój szczery jest mój smutek i przygnębienie.
Po południu odebrałem telefon. To p. Paul Mulenga – instruktor stolarstwa w naszej szkole, nastarszy spośród grona pedagogicznego. Bardzo sympatyczny i światły człowiek, doświadczony nauczyciel. Shikulu (to określenie osoby starszej, wyrażające szacunek i sympatię), pamiętający jeszcze walki poprzedzające uzyskanie niepodległości Zambii w 1964 r. Przywiązany do ideałów wolnościowych, nie raz mi powtarzał, że jego najlepszym polskim przyjacielem jest Lech Wałęsa i pytał, co u niego :)
Zadzwonił powiedzieć, że słyszał w radio o tragedii i chce wyrazić, jak przykro mu z tego powodu. Wiecie, zrobiło mi się tak ciepło na sercu, że poczułem, że nie muszę widzieć opuszczonych flag, zapalonych zniczy i płaczących ludzi. Że nawet tu, zbyt daleko, żeby usłyszeć Dzwon Zygmunta, są ludzie świadomi świata, kojarzący, z jakiego kawałka Ziemi pochodzę i co to dla mnie znaczy. I to wystarczy.
Trzymajcie się ciepło, pozdrawiam.
Z Bogiem.