Góry! Wysokie! Wszędzie!

Jeeesteeeeeeem spowrooooteeeem!!!!!!!!!!!

Ojej, ojej, ojej! Jestem w Ameryce!!!! Nie będę próbować opisywać moich uczuć, kiedy samolot lądował w Buenos, bo jest to coś co można tylko poczuć, a nazwać się nie da. Dość powiedzieć, że w jednej chwili wszystkie moje wahania i wątpliwości jakie momentami gdzieś tam się w moich myślach jeszcze kołatały, jak ręką odjął, zniknęły.Odżyły wspomnienia z zeszłego roku, kiedy jeszcze mocno niepewna wstępowałam na amerykański kontynent, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocny wpływ to na mnie wywrze.

Obsługa lotniska powitała nas w białych maseczkach, przed świńską grypą mających chronić (choć wg mnie to trochę pic na wodę), a potem trafiłyśmy w opiekuńcze ręce państwa Konopków (kuchnia pani Ani jest rewelacyjna!!!).
Następnego dnia samolot do Boliwii, gdzie miałam pierwszy bezpośredni kontakt z napotkanym boliwijczykiem , radując się, że w końcu mogę znowu mówić po hiszpańsku! Juan Carlos okazał się być nauczycielem gry na gitarze, co było by mi bardzo przydatne, gdyby nie to, że mieszka w Cochabamba, a my niedługo znikamy stąd do Tupizy.

Na lotnisku odebrały nas cierpliwie oczekujące boliwijskie siostry, i mijając nocą mały sklepik z koką dojechałyśmy do domu. Tu usłyszałyśmy, że siostry prowadzą sporą szkołę, a od trzech lat sytuacja w Boliwii jest na tyle nieciekawa, że rząd prowadzi nagonkę na Kościół, przed szkołą ktoś zamazał tablicę z jej nazwą, i mówi się o tym, że niewykluczone, że socjaliści zaczną konfiskować dobra kościelne… Potrzebna modlitwa!

I w końcu zjadłyśmy małe bananki!!! Maluteńkie bananeczki!!! Moje kochane malutkie bananki!!! Tyle na was czekałam!!! Moje malutkie bananki!!!

Pozdrawiam banankowo :)

K.