Safari z polowaniem na wirusy
„Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój!” *
Hmm… Wiem że powinno być o tych wszystkich ważnych rzeczach, które działy się od początku września…
O wizycie dwóch przemiłych koleżanek z Kapiri Mposhi, które przeszkoliły gruntownie tutejszych nauczycieli w zakresie metodyki nauczania. Robotę wykonały przy tym ogromną, s
am widziałem. Bywało bardzo wesoło – jak wtedy, kiedy będąc akurat w pracowni komputerowej usłyszałem dochodzące z sali obok odgłosy – najwyraźniej bitwy – a przynajmniej bijatyki. Przerażony (”Biją naszych!”) pobiegłem zobaczyć co się dzieje i ujrzałem szanowne grono nauczycielskie plus dwie poważne instruktorki tratujących siebie nawzajem i usiłujących roztrzaskać baloniki, które mieli poprzywiązywane do nóg. W metodyce nauczania nazywa się to fachowo “energizer”, czyli ćwiczenie na rozruszanie – tylko jakoś strasznie byli po nim zmęczeni. Ale pomysł chyba chwycił, bo ponoć ostatnio już ktoś z nauczycieli zaczął stosować “enerdżajzery” w praktyce.
O tym, że w Don Bosco Technical College rozpoczął się semestr (właściwie to trymestr) – trzeci i i ostatni w tym roku, czyli najbardziej strategiczny, bo kończący się głównymi egzaminami. Ja sam zadebiutowałem w roli nauczyciela, póki co wspomagającego.
Przy okazji garść szczegółów na temat samej szkoły: w porównaniu ze znanymi nam z Polski jest dość kameralna, bo uczy się w niej w sumie około 130-140 osób, jednak jak na tutejsze warunki to jedna z większych (i przodująca!) szkoła techniczna w regionie. Nauka podzielona jest na sześć kursów: komputerowy, obróbki metalu, stolarski, murarski, krawiecki i ogrodniczy. Niektóre roczne, inne dwuletnie. Popularność mocno zróżnicowana, bo np. w ekipie “komputerowców” jest ponad 30 studentów, z kolei krawiectwa czy murarstwa uczy się po 5-8 osób.
Ja akurat prowadzę i pomagam w prowadzeniu zajęć z informatyki dla klasy komputerowej, oraz uzupełniających ćwiczeń z matematyki dla “metal fabrication”. Od początku wygląda to naprawdę fajnie i podoba mi się – choć czasami naprawdę trudno przekracza się potrójny mur nieufności, rezerwy i trudności komunikacyjnych. Bo przecież, nie dość, że nowy nauczyciel, to jeszcze z kompletnie odmiennej kultury i innej sfery językowej. Zresztą z samym językiem sprawa najłatwiejsza – spodziewanych trudności w gadaniu i rozumieniu po angielsku nie mam, natomiast pewne kłopoty pojawiły się… podczas pisania. Otóż np. cyfrę “4″ zapisuje się tu ledwie nieco inaczej, niż ja to zwykłem robić – ale kiedy tylko o tym zapomnę i napiszę ją po swojemu, uczniowie patrzą w zdumieniu, jakbym rysował hieroglify…
Powinno być także o tym, że po wakacyjnej przerwie wystartowała “Magone School”, inaczej szkoła Bł. Michaela Magone, czyli sobotnie zajęcia dla uboższych dzieci i młodzieży z chingolskich “podstawówek”, w przeważającej większości sierot i półsierot. Na razie niewiele co mogę o tym napisać, bo zajęcia na dobre jeszcze nie ruszyły.
A zatem, było już o tym wszystkim o czym być powinno, teraz napiszę o tym, o czym chciałem na początku – czyli o wirusach ;)
Spokojna głowa – nie zachorowałem na nic, nie mamy tu jakiejś zarazy, choć różne infekcje zdarzają się nierzadko, zarówno miejscowym, jak i przyjezdnym, a i słynna świńska grypa podobno już do Zambii dotarła.
Zmorą, z którą się zmagam, a która faktycznie przybrała tu rozmiary epidemii są wirusy komputerowe. Jeszcze tuż przed wyjazdem dziwiłem się naszej kochanej koordynator z SWM, Justynie (Justynko, serdeczne pozdrowienia!), która pieczołowicie skanuje każdy “pendrajw” podłączany do jej komputera. Teraz sam ocieram się o lekką paranoję, podejrzewając każdy napotkany komputer o nosicielstwo i rozsiewanie. Podejrzenia te są mocno uzasadnione, bo ta komputerowa menażeria jest tu straszliwie rozpleniona i różnorodna.
Utrapienia jest z nimi co niemiara, dużo pracy kosztowało mnie wyczyszczenie raptem dwóch (!) komputerów w pokoju nauczycielskim. Szkolna pracownia, gdzie maszyn jest 30, mimo częściowego opanowania sytuacji niestety nadal pozostaje ogniskiem zarazy. Na początku doliczyliśmy się tam bodaj pięciu różnych rodzajów bakcyli, ja po kilku “polowaniach” mam “na rozkładzie” jeszcze większą kolekcję. Zdarzyły się i takie, których nie chciał wykryć znany program antywirusowy z wykrzyknikiem na końcu nazwy, a którym się tu konsekwentnie posługuję, mimo niechęci niektórych innych użytkowników sieci.
Przypominają mi się czasy poczciwego starego MKS-vira uruchamianego w DOS-ie (pamiętacie?), który miał wbudowaną “biblioteczkę” wirusów wraz z demonstracją ich działania. Niektóre nawet brzęczały, piszczały, wygrywały melodyjki na stacji dyskietek lub przesuwały literki na ekranie. Te dzisiejsze wirusy już tak nie potrafią…
Kończę i pozdrawiam,
Starszy łowczy wczel
*) Od razu i bez bicia przyznaję się, że aluzja myśliwsko-łowiecka była zamierzona i konkretnie skierowana :)