Brazylia: Domy zbudowane na śmieciach i dzielnica Zombi

„Wielu ludzi wyobraża sobie misje, jako dzielenie się z najuboższymi, bycie z tymi, którzy nie mają nic. Tutaj w colegio (szkole) pracujemy z ludźmi, których problemem nie są pieniądze, ale ubóstwo duchowe i to jest o wiele trudniejsze.” – te słowa na samym początku padły z ust księdza Sławka. Nie mylił się, to prawda, stąd też nasza praca jest dla nas niemałym wyzwaniem. Musimy szczerze wyznać, że i my należeliśmy do tych ludzi, którzy misje wyobrażają sobie, jako pracę z tymi najuboższymi i choć na co dzień pracowaliśmy w colegio, to jednak usilnie próbowaliśmy to najuboższe środowisko odnaleźć w naszym najbliższym otoczeniu. Trzeba przyznać, że w Manaus o to nietrudno, ulice aż roją się od matek z dziećmi, proszących o najmniejszy pieniążek na utrzymanie kilkuosobowej rodziny. Najczęściej są to uchodźcy z Wenezueli, których los potrafi ścisnąć serce.

Pierwsze nasze „wejście” w dzielnicę biedy miało miejsce już jakiś czas temu, kiedy dowiedzieliśmy się, że dosłownie za rogiem jest „inny świat”. Ksiądz Sławek kiedyś był tam stałym gościem, odwiedzał ludzi, odprawiał mszę świętą, ale ponieważ nie jest to teren jego parafii, z różnych, niezależnych od niego powodów musiał te wizyty ograniczyć. Bardzo niechętnie odnosił się do naszego pomysłu pójścia tam, z uwagi na niebezpieczeństwo, ale ostatecznie zgodził się i wybraliśmy się tam w towarzystwie jednej katechetki, która od czasu do czasu przygotowywała katechezy dla tamtejszych dzieciaków.

Widok, który zastaliśmy przeszedł nasze wyobrażenia o tym „innym świecie”. Niestety nie mam zdjęć, bo to zbyt ryzykowne zabrać tam telefon. To jedno z miejsc, gdzie telefon jest warty życie człowieka, po prostu można zarobić kulę z powodu telefonu. Ci ludzie żyją dzięki temu, że kradną, a życie innych jest warte tyle, co akurat mają przy sobie atrakcyjnego, co można za dobrą cenę sprzedać. Ich domy to istna rudera, zbudowane z desek, stojące na wysokich palach, a pod spodem morze śmieci, nie widać nawet jednego skrawka trawy, tylko śmieci i resztki jedzenia. Wejścia do dzielnicy strzeże dwóch gości z telefonem, którzy ostrzegają pozostałych o tym, kto się zbliża, a głównie przed policją. Policjanci, kiedy tam wchodzą, nie przebierają w ludziach, strzelają, bo większość mieszkańców tej dzielnicy to handlarze narkotyków, wielu z nich ma nodze kajdanki, to praktyka tutejszej policji. Te dzieciaki, które tam są „uwięzione” musiały już wiele widzieć.

Idąc tam wzięłam ze sobą chustę klanzy i dwie proste gry karciane. Kaplica okazała się być wielkości małego pokoju, więc nie było mowy o rozkładaniu chusty, więc po skończonej katechezie, po posiłku, który mieliśmy ze sobą, dałam dzieciom gry i wytłumaczyłam zasady. To, że te dzieciaki oszalały z radości to mało powiedziane,  a my tym bardziej byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy im dać jej choć trochę. Niestety, ta wizyta z uwagi na bezpieczeństwo była tylko jednorazowa i choć potem długo rozmyślaliśmy nad sposobem przyprowadzania tych dzieciaków do nas, do colegio, niestety proste rzeczy, często bywają bardzo skomplikowane.

Niedługo potem mieliśmy okazję poznać salezjańskich kleryków, którzy opowiadając o swojej pracy, wspomnieli o oratorium w innej, również bardzo ubogiej dzielnicy Manaus. Otwierali je tylko w niedzielę, a my zawsze mieliśmy wtedy wolne, więc bez zastanowienia zaoferowaliśmy naszą pomoc. Udało się, poniżej Szymon dzieli się wrażeniami:

W ostatnim czasie mieliśmy ogromne szczęście być częścią Oratorium w Manaus w ubogiej dzielnicy, o dość specyficznej nazwie- Zumbi (na początku byłem przekonany, że dzielnica nazywa się Zombi, przez co nie czułem się zbyt pewnie, gdy wyjeżdżaliśmy).

Co tydzień w tym oratorium zbiera się ponad 100 dzieci i młodzieży w różnym wieku, jest tam dość spory teren z kilkoma boiskami, stołem do ping-ponga i piłkarzykami. Za prowadzenie tego oratorium odpowiedzialni są nowicjusze salezjańscy.

Był to dla nas fantastyczny czas, oderwania się trochę od rutyny pracy w szkole. Był to czas pełen śmiechu, zabawy, uścisków, pytań o różne rzeczy dotyczące Polski lub naszego wyglądu. Ja miałem okazję zmierzyć się z brazylijskimi chłopakami w piłkę nożną, która dla nich czasami zajmuje miejsce religii. W strefie Zumbi gra się na bosaka, co było naprawdę fajne. Przez pierwsze 10 minut meczu grałem jak równy z równym, jednak klimat i temperatura robią swoje i zawsze to ja pierwszy jestem najbardziej zmęczony i mokry.  Monia natomiast robiła furorę wśród mniejszych, bo przyniosła swój zestaw do malowania twarzy. Kiedy wybiła godzina 17.30, czyli ostatni dzwonek na zamknięcie oratorium, zanim zapadnie zmrok, bo wtedy robi się niebezpiecznie, stała jeszcze dłuuuuuuga kolejka chętnych do pomalowania buzi, pomimo rozpoczynającej się ulewy.

Teraz, gdy piszę ten post, przychodzi mi taka myśl, że chyba o tym właśnie myślał Jan Bosco, kiedy zakładał swoje pierwsze oratorium: wyciągnąć dzieciaki z ich domów, pełnych problemów, smutków, grzechu i dać im trochę miejsca i pozwolić im się bawić, beztrosko śmiać, zapomnieć o tym, co może złego dzieje się, a przy tym modlić się z nimi, pokazywać, że świat to nie tylko to co w ich domach.

Monia: niesamowite, że te dzieciaki stawały się nam bliskie z sekundy na sekundę, z wzajemnością. Gdy odjeżdżaliśmy nie wahały się przybiec szybko, by się uściskać, dosłownie, jakbyśmy znali się od lat.

Już po tygodniu pojechaliśmy razem z nimi do Sitio Dom Bosco, czyli do domku rekolekcyjnego na obrzeżach miasta. Wtedy byliśmy już wszyscy sobie bliscy, co chwilkę któreś z dzieciaków stało przy nodze, zadając kolejne pytania i tocząc zacięte dyskusje, na przykład na temat tego, czy dinozaury wciąż istnieją. Trudno było zaprzeczyć, gdyż jeden z chłopców miał na to niezbite dowody, jego tata znalazł jajo T-rexa. Kiedy weszliśmy do basenu, nie sposób było się uwolnić od małych rąk oblepiających szyję, a dzieciaki na każdym skrawku basenu wykrzykiwały: „ciociu, zobacz jak skaczę do wody”, każdy skok był imponujący, a nawet jeśli nie wyszedł, najważniejszą rzeczą na świecie, był wyraz uznania z mojej strony za tak imponujący skok. Wtedy pojawiał się wielki uśmiech i podejmowana była kolejna próba. Po całym dniu uświadomiliśmy sobie, że nie zrobiliśmy nic wielkiego, a mamy poczucie tak dobrze spędzonego czasu, tak dobrze wykonanej misji.

Wyciągając już wnioski, misja pełniona wśród tych bogatszych, jest naszym zdaniem równie ważna, co misja pełniona wśród tych najbiedniejszych, jednak o wiele łatwiej pracuje się wśród tych, którzy mają niewiele i potrafią się cieszyć z najmniejszej rzeczy. Czas im ofiarowany jest czasem pełnym wdzięczności, wyrażanej na wszelkie sposoby.

Monia i Szymon