Boliwia: Nie litujmy się nad dziećmi z domu dziecka

Wśród naszych dzieci jest jedna, wyjątkowo towarzyska dziewczynka. Nazywa się Yosi i ma sześć lat. Na ulicy wita się z każdym, kto wyda jej się sympatyczny. Jeśli tylko nikt jej w porę nie powstrzyma, bez zastanowienia weźmie go za rękę i zaprowadzi do domu, żeby pokazać mu swój pokój.

Jest wyjątkowo emocjonalna. Jak kocha, to mocno przytula, jak płacze, to tak, jakby miał się skończyć świat. Pewnego dnia jej pytanie całkowicie wytrąciło mnie z równowagi: Nie zapomnisz o nas? Nie zapomnę nigdy. Nie płacz. Cisza. Będę za tobą tęsknić.

Jak to możliwe, że te dzieci były mi kiedyś obce, a stały się tak bliskie, że teraz nie chcemy o sobie zapomnieć? Z dnia na dzień wkroczyłam w świat boliwijskiego domu dziecka. I zostałam w nim na wiele miesięcy, na dobre i na złe, poznając zasady panujące w tej wielkiej rodzinie.

Dom dziecka to miejsce bardzo specyficzne. Żeby w nim mieszkać i pracować, trzeba poznać wiele niepisanych reguł, co zajmuje trochę czasu.

Ostatnio niespodziewanie odwiedzili nas turyści z Francji. Przynieśli kolorowe ołówki dla dzieci, rozdając im po jednym, po dwa, a czasem nawet po trzy sztuki. Bo niektóre z nich po chwili się złamały i zamiast je zastrugać, dzieci podchodziły do europejskich gości po kolejne. Turyści skądinąd bardzo mili, ale zupełnie niezorientowani w zasadach panujących w domu dziecka. Tutaj każde dziecko MUSI dostać identyczną ilość ołówków.

Wystarczy, że czują się gorsi od własnych rówieśników w klasie. Wystarczy, że, kiedy przychodzi Dzień Matki, a w szkole jest wielka uroczystość z tej okazji, oni nie mają kogo na nią przyprowadzić. Mamie nie zależało na życzeniach z okazji własnego święta do tego stopnia, że porzuciła własne dziecko, albo też musiano jej odebrać prawa rodzicielskie, żeby później inni, w domu dziecka, musieli patrzeć na okropne ślady po biciu na plecach jej synka, które nie chciały zniknąć przez wiele tygodni.

Ślady na ciele zniknęły, a w sercu?

Wystarczy, że nasze dzieci muszą tworzyć w szkole fikcyjne opowiadania o fikcyjnym tacie, którego nigdy nie miały okazji poznać, bo ten zniknął z ich życia zanim pojawiły się na świecie. Nie chciał się przyglądać, jak jego dziecko uczy się chodzić. Nie obchodziły go pierwsze, ani kolejne kroki swojego syna, czy córki. Nie chciał usłyszeć, jak jego dziecko wypowiada pierwsze słowo. Jedno jest pewne: nie było to „tata”.

Wobec tego, co im się przydarzyło, niech przynajmniej w nowym domu, w którym przyszło im żyć, będą traktowani równo. Prezenty- albo dla wszystkich, albo dla nikogo. Każdy jest tak samo ważny.

Tutaj każdy uczy się odpowiedzialności za siebie i innych. Dzieci starsze opiekują się młodszymi. W naszym domu zawsze jest coś do zrobienia i jedną z reguł tu panujących jest reagowanie. Cudzy nos- wytrzeć. Kwiatki- podlać. Buty- zasznurować. Do umywalki- podsadzić. Spadające spodnie- podciągnąć. I wiele, wiele innych, małych, a jednocześnie tak istotnych dla kogoś czynności.

Często myślę o tym, że życie tych dzieci nie jest i nie będzie łatwe. Że są nielubiane w swoich klasach, co wychodzi na jaw, kiedy okazuje się, że nie mają od kogo pożyczyć zeszytu, żeby nadrobić zaległości szkolne. Że wkraczają w dorosłe życie przekonani o tym, że rodzice ich nie kochali, porzucili, albo ze świadomością, że tata pobił na śmierć mamę na ich oczach, bo takie historie też się zdarzają.

Można litować się nad dziećmi z domu dziecka. Można im współczuć i martwić się o nie, często niebezpodstawnie. Ale można też popatrzeć na nich jak na ludzi z potencjałem identycznym jak ich rówieśnicy. Wierzyć w nie i motywować. Trudna przeszłość wcale nie musi determinować ich przyszłości. Wierzę w to, że Yosi wyrośnie na mądrą i dzielną dziewczynę (choć może trochę zbyt ufną :)).

Rozglądam się po domu i widzę gimnazjalistki, które są ambitne i osiągają świetne wyniki w nauce. Widzę dzieci, które nigdy nie były ani nie będą rozpieszczane, a więc są samodzielne i pomocne. Jedną z zasad wyniesionych z domu dziecka jest dzielenie się z innymi.

Jest w naszym domu mnóstwo okazji, żeby uczyć się kochać innych. Zawsze znajdzie się osoba, która w danym momencie potrzebuje pomocy, bo nie radzi sobie z matematyką, albo przewróciła się i rozbiła kolano. Dzieci uczą się budowania relacji międzyludzkich od małego, a lekcji mają tysiące. Lekcje czasem bolą, bo uczą się od zera.

Oczywiście, nic nie zastąpi miłości rodziców, ale trzeba przestać się litować, a zacząć wierzyć w te dzieci i wszystkich tych, którzy mają trudną przeszłość, sami dawno w siebie zwątpili, a cały świat skazał ich na porażkę.

Gdzieś przeczytałam, że litość to brak umiejętności. Jeśli tylko damy tym dzieciom szansę i przestaniemy traktować je jako godne jedynie współczucia, mogą zacząć patrzeć na swoje życie z zupełnie innej perspektywy. Perspektywy człowieka, który zna swoją wartość i świadomie odbudowuje nawet całkowicie zrujnowane życie. Kieruję te słowa przede wszystkim do siebie. Za łatwo przychodzi szufladkowanie i wydawanie wyroków, za trudno wiara w drugiego człowieka.

Magda