Boliwia: płody lamy i procesja krzyża, czyli o wierzeniach

Dusze są tutaj, bo o dwunastej powiał wiatr i zatrzasnął drzwi. Są z nami. W tym pokoju.

Nigdy nie zapomnę, jak jedna z mieszkanek Tupizy w taki właśnie sposób opowiedziała mi o odwiedzinach domu przez dusze bliskich zmarłych w dzień Wszystkich Świętych. Udałam, że wcale mnie to nie dziwi, ale później długo zastanawiałam się na tym, co się wydarzyło.

W co tak naprawdę wierzą Boliwijczycy, komu oddają cześć, do kogo się modlą?

Dawno temu do Ameryki przybył Kolumb. Według podań, Indianie rzucili się przed nim na twarz w geście szacunku, pewnie też strachu, a może i naiwnej radości, wierząc, że to długo oczekiwany bóg. Bóg rzeczywiście przybył na sztandarach pierwszych „misjonarzy”, ale radość Indian była raczej gorzka. Rozpoczął się proces wprowadzania hiszpańskich zwczajów, w tym hiszpańskiej religii, przy metodach mniej lub bardziej brutalnych. (Zanim wydamy w myślach surowy osąd na Hiszpanach, przypomnijmy sobie, co działo się w koloniach brytjskich czy francuskich).

I tak mijały wieki kolonizacji, czas walk o niepodległość i rodzenia się poszczególnych państw Ameryki Południowej. Przybywali kolejni misjonarze z Europy. A Indianie, skryci za wysokimi i zimnymi szczytami Andów, oddawali cześć Matce Ziemi. Układali kamienie w krąg, wzniecali ogień i w tym ogniu, spalali płody lam, liście koki i inne owoce ziemi.

Zanim przyjechałam do Boliwii, myślałam, że takie opowieści można śmiało zamknąć w grubej książce o tytule Dawne wierzenia Indian. Byłam pewna, że słynny Targ Czarownic w La Paz, na którym można kupić wspomniane płody lam i tysiące różnych amuletów gwarantujących szczęście na każdej płaszczyźnie życia, to jedynie atrakcja turystyczna. Ot, taka podróż w przeszłość, w świat dawnych, andyjskich wierzeń. W końcu większość mieszkańców deklaruje się jako katolicy, a kościoły są raczej pełne.

Nic bardziej mylnego.

Charakterystyczne, zwęglone ślady po rozpalanych nocą ogniskach, na które nie raz natknęłam się na zboczach pobliskich gór, przypominają mi o tym, że dawne tradycje są wciąż żywe. Ususzone płody lam można kupić na targu w każdym górskim miasteczku, również takim, w którym nigdy nie widziano turysty, a miejscowe dzieci płaczą ze strachu na widok białego człowieka.

Dwa słynne ludy Andów: Indianie Quechua i Indianie Aimara, od tysięcy już lat czczą Pachamamę (z j. quechua: Matka Ziemia). Ziemia daje życie. Jest święta i takie jest też wszystko, co z niej pochodzi. Może stąd Boliwijczycy wciąż częściej kierują kroki na targ ziół niż do miejscowej apteki, a od małego uczą się dbać o środowisko naturalne. Jedną ze sztandarowych piosenek śpiewanych przez dzieci w przedszkolu jest: Basurita en su lugar, porque si no, la Madre Tierra se va a enfermar (z j. hiszp: Śmieci na swoje miejsce, bo inaczej Matka Ziemia się rozchoruje). Nawet karnawał, hucznie obchodzony na ulicach boliwijskich miast, poświęcony jest właśnie Pachamamie.

Tak, to wszystko dzieje się dzisiaj. Niezmiennie od lat, tak, jak niezmiennie wschodzi i zachodzi słońce nad ośnieżonymi szczytami Andów, tak jak odwieczny rytm siania i zbierania, który wyznacza pory roku w andyjskim kalendarzu. Oczywiście, tradycyjne wierzenia są bardziej popularne na terenach wiejskich, ale nie tylko tam.

Spacerując ulicami mojej małej Tupizy, również nietrudno o wrażenie, że religijność zajmuje ważne miejsce w życiu mieszkańców. Od wróżek na targu, przez kościół, centralny punkt miasta, po najnowocześniejszy budynek w okolicy, miejsce spotkań Mormonów.

Sekt jest wiele, a niektóre odłamy religijne zdobywają swoich wyznawców poprzez obietnicę pomocy finansowej. Wystarczy zapewnienie o kupnie wyprawki szkolnej dla dziecka. Ostatnio, będąc na zebraniu szkolnym, przekonałam się, że składka miesięczna w postaci 5 bolivianos (niecałe 3 zł) to dla niektórych rodzin za dużo.

Jeśli masz trudności finansowe, albo też chcesz zemścić się na uciążliwym sąsiedzie, a akurat przechodzisz jedną z targowych ulic- rozwiązanie leży u twoich stóp. Dosłownie, bo siedzący na chodniku, regionalni uzdrowiciele nazywani curanderos (z j. hiszp. curar: leczyć), oferują szeroki wachlarz usług: błogosławieństwa, przekleństwa, a także przepowiadanie przyszłości. W standardowym zestawie uzdrowiciela czy uzdrowicielki znajdą się: liście koki, karty, plik banknotów, a nawet krzyż.

No właśnie, krzyż. Podobno Ameryka Południowa jest obecnie miejscem, gdzie wzrasta liczba chrześcijan. Trzeba jednak wziąć pod uwagę synkretyzm religijny, który, mniej lub bardziej świadomie, praktykowany jest przez część z mieszkańców. Szczególnie wyraźnie widzi się to w La Paz, gdzie po wyjściu ze słynnego kościoła św. Franciszka można usiąść i zasięgnąć porady od uzdrowiciela, a za rogiem kupić gwarantujący szczęście rodzinne olejek Święty Juda Tadeusz, czy kadzidełko o nazwie Dzieciątko Jezus. Nieco dalej ołtarzyk przeznaczony na ofiarę Pachamamie. Przykłady można mnożyć.

Kościoły są pełne. Nie tylko ludzi, ale i psów, często wbiegających do środka, a czasem nawet siedzących razem z właścicielami w pierwszych ławkach. To też się zdarza.

Obserwując ludzi wierzących, w oczy rzuca się religijność zewnętrzna. Medaliki, różańce na szyi (jeden z chłopców z naszego domu pewnego dnia uparł się, że pójdzie do szkoły w różańcu, bo przecież ma religię). O Bogu można przeczytać w sklepie czy na szybie samochodu. Podziwiam zamiłowanie do procesji (w hiszpańskim stylu) i ze zdumieniem przyglądam się niesamowitemu upodobaniu do wody święconej. Po każdej mszy ludzie biegną do zakrystii z butelkami wody czy obrazami świętych, żeby ksiądz je pobłogosławił. W okresie bożonarodzeniowym księdza praktycznie nie było widać zza ambony, bo cały ołtarz zastawiony był szopkami i żłóbkami, które co tydzień każda z rodzin obowiązkowo zanosiła do błogosławieństwa.

Ludzie w kościele podchodzą do figur świętych, dotykają się ich, żeby później kilka razy się przeżegnać. Wierzą chyba, że, tak jak woda święcona, mają jakąś magiczną moc. Liturgia jest raczej żywiołowa, dużo okrzyków i oklasków. Na znak pokoju- żadnego polskiego, dystyngowanego kiwnięcia głową rodem ze sceny poloneza z Pana Tadeusza, ale, jak za czasów pierwszych chrześcijan- pocałunek w policzek. I dużo, dużo rozmów i spotkań towarzyskich w kościele. Księża robią co mogą, ale atmosfera jest raczej luźna.

Obecny rząd stopniowo minimalizuje wpływ Kościoła w kraju, przez co, przykładowo, zamiast religii katolickiej w szkole, od niedawna naucza się religii świata i wartości. A tradycyjne obrzędy andyjskie zyskują rangę świąt państwowych, jak chociażby witanie nowego roku przez Indian Aimara w Tiwanaku, ruinach cywilizacji andyjskiej prawie tak starych, jak same Andy. Miejsce to staje się najważniejszym centrum ceremonialnym w kraju.

Obecni misjonarze na szczęście nie mają nic wspólnego z tymi pierwszymi, którzy przybyli do Nowego Świata setki lat temu. Podziwiam każdego z tych, których tu spotkałam. Potrzeb jest wiele, a ich praca nie zamyka się w określonych godzinach harmonogramu. Najlepsze szkoły w Boliwii to wciąż te prowadzone przez siostry zakonne i księży.

Dwie siostry, które prowadzą dom, w którym pracuję, zajmują się wychowaniem trzydziestu dzieci, współpracą z ośrodkiem pomocy społecznej, prowadzeniem grup parafialnych, pomocą w domu spokojnej starości, a także codziennym wspieraniem miejscowych ludzi, którzy przychodzą po pomoc z okolicznych wsi, chociażby prosząc o wodę. Mimo tego, siostry nie tracą energii ani pogody ducha ani na chwilę.

Biorąc to wszystko pod uwagę, nietrudno o wrażenie, że w Boliwii panuje coś na religijnego zamieszania. To świat, w którym dawne wierzenia wciąż przeplatają się z oficjalnie wyznawaną religią. Ta różnorodność może być fascynująca, ale wszechobecny chaos czasami przyprawia o zawrót głowy.

Nie ma nic dziwnego w  tym, że miejscowi ludzie żyjący w wysoko położonych wioskach wciąż praktykują dawne zwyczaje, skoro są praktycznie odcięci od świata. Byłam w jednej wiosce, w której mieszkają trzy rodziny. Do miasta daleko, życie toczy się w rytmie natury. Ksiądz dociera do nich raz na rok, o ateizmie chyba nikt nie słyszał.

W tym religijnym zamieszaniu praca i przykład życia misjonarzy są nieocenione. To tutaj, w Boliwii, żyjąc blisko nich i starając się iść za ich przykładem, zrozumiałam, co tak naprawdę znaczy służba. To być dla innych, dawać siebie i nie chcieć nic w zamian. W Kościele patronem tego roku jest Brat Albert Chmielowski, który powiedział, że trzeba być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole. Myślę, że to właśnie jest służba. To postawa, która wynika bezpośrednio z Ewangelii. Nie jest to łatwe zadanie, ale ma moc zmieniać serca.

Myślę, że zmieniła już wiele serc w Boliwii.

Magda