Na Czarnym Lądzie

„Nie jeden pracuje, trudzi się i spieszy, a tym bardziej pozostaje w tyle. Niejeden słaby potrzebuje pomocy, brak mu sił i obfituje w biedę, lecz gdy oczy Pana łaskawie na niego spojrzą, wydźwignie On go z nędzy i podniesie mu głowę, a wielu zdumieje się tym, co go spotkało.”

(Syr 11, 11-13)

Po bezsennej nocy, spędzonej na jednym z najpiękniejszych lotnisk świata w Dubaju, gdzie ściany spływają wodospadami, a ze sztabek złota układa się… palmy, ląduję w końcu w Lusace, stolicy Zambii.

Afryka wita przyjaźnie, już na lotnisku jest o wiele bardziej swojsko niż w ogromnym międzynarodowym Dubaju. Jest też o wiele chłodniej niż tam, czy nawet w Europie. Świeci oczywiście ciepłe słońce, ale lipiec to najchłodniejszy miesiąc w Zambii.

Mieści się tu szkoła z której korzysta aż ośmiuset uczniów oraz sierociniec, w którym mieszka 55 dziewczynek. Placówka żyje swoim rytmem, zorganizowanym według ścisłego planu. Zaraz po przylocie miałam okazję uczestniczyć w modlitwie różańcowej z podopiecznymi domu dziecka i ich opiekunkami zwanymi „matkami”. Spotkania na modlitwie to bardzo ważny moment dnia. Każde dziecko odmawia jedną „zdrowaśkę”, czasem w lokalnym języku. Niektóre dziesiątki są pięknie odśpiewywanie. Afrykanie mają niesamowite wyczucie muzyki, śpiewy słychać zresztą na każdym kroku, nie tylko na modlitwie. Zaraz po przywitaniach, niezwykle szybko zapadł zmrok, choć była dopiero szósta po południu. Dziewczynki wraz z wolontariuszkami udały się na „study time”, a potem na wieczorne salezjańskie „słówko”, czyli podsumowanie dnia z refleksją i zabawą.

Dziś udało się nam także odwiedzić same centrum Lusaki, miasta tętniącego życiem od wczesnego ranka. Bardzo duży ruch uliczny komplikują dodatkowo handlarze sprzedający najróżniejsze towary kierowcom, którzy nie muszą nawet wychodzić z samochodu. Nie istnieje praktycznie coś takiego jak przejścia dla pieszych, wszyscy przebiegają więc nawet przez wielopasmowe jezdnie pomiędzy samochodami. Pełno jest tu ulicznych sprzedawców, przesiadujących na krawężnikach i murkach handlujących dosłownie wszystkim. Są wśród nich także matki z małymi dziećmi, które towarzyszą im w pracy. Na widok białego człowieka słychać okrzyki „Taxi!” i inne oferty, na które na pewno w opinii tutejszych biały człowiek będzie mieć pieniądze. Towarzyszą ciekawe spojrzenia, ale wcale nie wrogie, bo Zambijczycy, jak sami o sobie mówią są przyjaznym narodem. Witają, zagadują, pytają o zdrowie, samopoczucie. Niektóre miejsca wyglądają jednak zupełnie jak w Europie, np… supermarkety. Jest ich w Lusace kilka, ale są odwiedzane tylko przez bogatszych mieszkańców, bo ceny w nich są zawrotne, mniej więcej trzy razy wyższe niż w Polsce za te same (dokładnie, bo zdarzają się nawet te same marki) produkty. Wracając mijamy już mniej reprezentacyjne i zadbane dzielnice, pełne wszechobecnych tutaj dzieciaków.

Dziś wyjazd do Mwense, docelowej placówki misyjnej, w której dzieciaki wyczekują i już ponoć nawet przygotowują coś na przyjazd nowej wolontariuszki.

Alicja Szwiec
Mwense, Zambia