Co dalej…?

Ciężko zebrać myśli… minęły już dwa tygodnie w Polsce, ale pewnie potrzeba mi będzie co najmniej dwóch miesięcy, żeby jakoś się na nowo wejść w życie tutaj, piszę jakoś, bo aby wejść w nie całkiem potrzeba pewnie o wieeelee, wieeeleee więcej czasu, może 2 lata?

W pierwszym wpisie na bloga, zastanawiałam się „dlaczego Boliwia?”, był to dla mnie jakiś anonimowy kraj, ot nazwa geograficzna, plamka na mapie świata. Nie potrzeba było wiele czasu, a w, do tej pory niezbyt mnie interesującej Ameryce Południowej zakochałam się bez dwóch zdań. Natomiast Ta właśnie BOLIWIA, która przez ostatnich 8 miesięcy była moim DOMEM, stała się też i już na zawsze zostanie moją drugą OJCZYZNĄ.

Żegnając się na lotnisku w Santa Cruz z Kasią i ks. Mirkiem, którzy odwozili mnie na samolot miałam ogromne łzy w oczach. Ale jeszcze wszystkie emocje związane z odprawą celna, nerwy, czy moja ilość bagaży sporo przekraczająca normy zostanie przepuszczona, sprawiały, że jeszcze nie docierało do mnie to, co się dzieje.  Dopiero kiedy samolot wzbił się nad ziemię łzy zaczęły mi lecieć po policzkach tak mocno, że aż jakiś siedzący obok chłopak zapytał, czy wszystko w porządku i czy nic mi nie jest…

Ale co do tego, że kiedyś wrócę do Boliwii nie mam żadnych wątpliwości (jeżeli tylko czynnik całkowicie ode mnie niezależny, czyli sytuacja polityczna w kraju na to pozwoli). Wyjeżdżałam tak, jak wyjeżdża się z domu. Nawet jeśli wyjeżdżasz na dziesięć, czy dwadzieścia lat, to wiesz, że kiedyś, wcześniej, czy później wrócisz, bo przecież to twój dom. Może wrócę tam znowu jako wolontariusz, może po to, żeby odwiedzić znajomych, a może jeszcze w innym charakterze… Ważna jest świadomość, że mam gdzie wracać.

Niektórzy pytają, czy chciałabym tam wyjechać na stałe. Myślę, że nie. Bo przecież urodziłam się w Polsce, tu jest moja rodzina, tu jest mój dom, kocham ten kraj. Ale… no właśnie, od tego momentu istnieje również „ale”. Od tej chwili mam dwie ojczyzny. Jestem Polką, ale połowa mojego serca została w Boliwii. I to jest właśnie najtrudniejsze, bo od tego momentu nic nie jest i już nigdy nie będzie takie samo jak przedtem.

Chciałoby się być w obu miejscach naraz. Boliwia jest moim krajem, jest miejscem, w którym naprawdę czuję, że żyję. Ale oczywiście nie jest rajem, niektórzy wręcz uważają, że sporo narzekam na wady Boliwijczyków, na wiele elementów źle funkcjonujących w tym kraju. Ale przecież tak to właśnie jest, że nie kocha się za coś, ale pomimo czegoś.

Chciałabym wrócić do Boliwii jak najszybciej, ale tą sprawę całkowicie powierzam Panu Bogu. Jadąc tam zaufałam Mu całkowicie, że On będzie mnie prowadził i będzie nad wszystkim czuwał. I jak zwykle, Jego plany przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Ufam, że tym razem będzie podobnie, że będzie mnie prowadził w tym co mnie czeka w kolejnym etapie mojego  życia.

Teraz też dopiero uświadamiam sobie, że właśnie teraz zaczął się najcięższy etap całej mojej misji. Że to wcale nie praca na innym kontynencie jest tak trudna, ale najtrudniejszy jest powrót. Bo nie chodzi tylko o to, żeby zacząć od nowa funkcjonować w społeczeństwie, wdrożyć się w inny tryb życia i pracy. Chodzi przede wszystkim o to aby dawać świadectwo. Łatwo jest zatracić się we wspomnieniach i zapomnieć żyć jakby na uboczu tego, co się dzieje tutaj, chodzić wiecznie z głową chmurach, błądzić myślami po tamtych miejscach. Jeśli natomiast chce się żyć dniem dzisiejszym łatwiej usuwać narzucające się wspomnienia, można pokazać zdjęcia znajomym, czasem coś opowiedzieć, ale na co dzień zapomnieć… A przecież chodzi o to, żeby żyć dniem dzisiejszym, tym co tu i teraz, jednocześnie mając ciągle w sercu to, co było tam, czerpać z tego źródła  doświadczenie, siłę, zapał, energie, a przede wszystkim radość i dzielić się nią tu z innymi.

Misja to nie tylko dzielenie się tam, w innym kraju z ludźmi tym, czego nauczyłam się w Polsce, ale to również, a może   przede wszystkim dzielenie się z ludźmi tutaj tym, czego doświadczyłam tam. Nie tylko doświadczeniem i wiedzą, ale też tym, co czuje się głęboko w sercu i czego nie da się ubrać w słowa.

Dziś na ogólnopolskim spotkaniu wolontariuszy SWM w Poznaniu, podczas jednej z konferencji ksiądz przeczytał nam wiersz Ireny „Nenii” Bobowskiej, którego fragment bardzo trafił mi do serca:

Bo ja się uczę największej sztuki życia:
Uśmiechać się zawsze i wszędzie
I bez rozpaczy znosić bóle,
I nie żałować tego co przeszło,
I nie bać się tego co będzie!

d.